sobota, 6 czerwca 2015

Bumelant gościnnie: Relacja z XV Borowiackiego MnO




W dniach 30-31 maja odbył się w Czarnej Wodzie XV Borowiacki Marsz na Orientację oraz III Pomorski Rogaining. Nie oznacza to, że odbywały się dwie niezależne imprezy niejako dwutorowo w jednej lokalizacji, lecz była to jedna impreza. Po porostu Pomorski Rogaining był jedną z tras, czy też może jednym z etapów, jaki można było wybrać na Boro.

Zresztą sprawa jest nieco bardziej złożona i nie będę w to głębiej wchodził.
Grunt, że start w Boro miałem zaplanowany i zafiksowany w kalendarzu od dawna na mur beton. Tymczasem jednak pojawiły się po drodze pewne trudności, a nawet wielkie trudności. Niepowodzenie podczas wiosennego Harpagana, słaby start na Źródełku i nade wszystko nie chcąca się zagoić skręcona noga. Ból się nie zmniejszał, w nodze w ogóle nie było siły i w końcu zdecydowałem się na desperacki krok – odpuszczam sobie bieganie do końca czerwca!

Zamierzenie wprowadziłem w życie parę dni po słabym starcie na Źródełku, a może było to nawet parę dni przed Źródełkiem. Niestety 17 maja organizowałem Urwisko i znów bardzo obciążałem tam chorą nogę. Trzeba było zrobić te 130 km w terenie, czy nie wiem ile, aby rozwiesić punkty, a potem je pościągać. Wszędzie wertepy, dziury, krzaki, itd. Nie było łatwo, noga była znów ostro katowana.
Powiedzmy, że 21 maja z Urwiskiem było pozamiatane i rozpoczęło się u mnie Wielkie Nic nie Robienie. Zero biegania, zero ruchu, protest song na wszystko.
Ale Boro odpuszczać nie zamierzałem. Do końca nie było wiadomo, czy wystartuję sam, czy z Pawłem. Paweł się rozchorował i ostatecznie wystartowałem sam. Poniekąd było mi to na rękę, bo jednak wolałem spokojnie sobie pobiegać, bez napinki, a wiem, że z Pawłem byśmy walczyli na śmierć i życie o pierwsze miejsce i pewnie na metę przybiegłbym z urwaną nogą pod pachą.
Samemu zaś mogłem skupić się na kontemplowaniu przyrody i nieznośnej lekkości bytu... No ale los spłatał mi figla, a właściwie sam go sobie spłatałem. O tym jednak za chwilę. Do bazy dotarłem z Marcinem Sontowskim, trochę pogadaliśmy po drodze w aucie. Później w bazie spotkałem wielu znajomych. Byli Artur, Marian, Łukasz Żmiejko, Karol, Mati, Gromuś, oczywiście Radek, a także Filip, Agnieszka i inni. Jakieś śmichy chichy, po tym wielkim nic nie robieniu przez dobry miesiąc albo i krócej cieszyłem się na ten start niemal jak małe dziecko. W ogóle nie przejmowałem się swoją słabą formą i brakiem treningów. Życiowe zgorzknienie, jakie we mnie siedziało, miało mnie ponieść po dobry wynik, pomimo braku formy, wbrew logice itd.

30 minut przed startem Radek rozdał mapy i zaczęło się kołchoźnicze, kolektywne wyrysowywanie wariantów. Szybko zorientowałem się, że zakreślaczem zakreśliłem praktycznie całą mapę, więc machnąłem na to ręką. W głowie ułożyłem sobie wariant przejścia, który kompletnie nie korelował z tym, co zakreśliłem na „dzień dobry”. Jakoś to będzie. Wielka Improwizacja a la Konrad w celi. Tak to się kiedyś konie kradło i podbijało wielkie cywilizacje.
Byłem bardzo wyluzowany. Chciałem wystartować spokojnie, biec wolno, żeby nogi nie przeciążać. Akurat pierwsze dwa punkty, jakie sobie obrałem do podbicia, były na bardzo prostych przelotach wzdłuż głównych dróg i nie wypadało tam łazić spacerkiem.

Nastąpił start i od razu do przodu wyrwał Karol, co mnie nie zdziwiło, bo w sumie Karol był moim faworytem. Ja biegłem bardzo wolno, ale okazało się, że mam tempo niewiele wolniejsze od Artura i nieco szybsze od Marcina i Łukasza. Wszyscy zaraz dygnęli wariantem północnym. Na południe do „Berlinki” poleciałem tylko ja, Artur i Marcin oraz Łukasz. Artur zaraz odbił na wschód w stronę 4A, a ja na SW w stronę 7G. Do 7G lecieliśmy już tylko ja, Marcin i Łukasz. Oni mnie trochę odstawili, bo nie zamierzałem forsować tempa i chciałem mieć jednak przyjemność z nawigowania. Troszkę zamarudziłem na upewnianiu się, czy już mam skręcić w małą dróżkę, ale okazało się, że nie straciłem na tym, bo Marcin i Łukasz zamotali się na azymucie i punkt podbijaliśmy razem. Potem oni polecieli dalej na południe do 9D, a ja zawróciłem łukiem na wariant północy. Najpierw chciałem oblecieć jego ścianę zachodnią, czyli zacząć od 6H.

W punkty wchodziłem jak w masło i byłem w ciężkim szoku. Przyszła euforia, biegłem nawet całkiem żwawo, ale na dużym luzie. Nawigacja bardzo poprawna. 6H, 8E, 3C i 6E wbijałem ekspresem. Droga pięknie wiła się wśród falujących wschodzących zbóż i pomyślałem, że życie nie jest może znów tak beznadziejne i francowate jak to czasem człowiek myśli. Tylko trzeba podnieść głowę, zapisać się na marsz w Borach i wystartować.

Było więc bardzo ładnie, słońce pięknie zachodziło, a ja zaliczyłem pierwszy nawigacyjny zonk. Nie jednak jakiś bardzo wielki. Wybrałem bardzo asekuracyjny przelot do 8D zygzakiem przez Więck i wpakowałem się w jakąś zabagnioną łąkę, którą przecinał ciek nie do przeskoczenia. Szedłem wzdłuż niego powoli chyba ze 300 metrów cofając się do jeziora i coś tam straciłem na czasie. Ale w sumie maksymalnie z 5 minut. Z tym, że gorsza strata była związana z zygzakowatym przelotem. Dalej znów nabrałem rozpędu. 8D, 5F, 3D, 4B, 6F... No to faktycznie się rozpędziłem. Bo jednak coś po drodze się działo, a ja tu chciałem z bomby połknąć całą trasę.

Na tym odcinku trasy można było grzać ile fabryka dała, bo przeloty były na wielkich, głównych drogach i ciężko było zabłądzić. Niestety już za 3D chora lewa noga zaczęła mocno dawać o sobie znać. Coraz częściej przystawałem, a jak biegłem, tempo spadało mi do 6:20 na kilometr, gdzie na początku było ok. 5:20. Żeby na takich prostych autostradach leśnych tak się wlec!

Podbijam najbardziej skrajny na północy na trasie 9B bez kłopotu, nieco motam się przy 6G gdzie mijam Szymona Zabrockiego. Źle tam spojrzałem na mapę, ale kosztowało mnie to raptem ze 2 minuty. 9A podbijam o 22:00. Mam w tym momencie aż 80 punktów przeliczeniowych. Nie mam zamiaru dbać o chorą nogę, bo czuję, że mam szansę wygrać. Wynik jest bardzo dobry, o wiele lepszy niż rok temu, chociaż też nawigacja jest prostsza niż w 2014. Dobieg do 8C, chyba najdłuższy pusty przelot na trasie, mam wolniejszy. Muszę zjeść kanapkę, przechodzę do marszu, w dodatku na koniec mam problem z wyliczeniem odległości i skręcam o jedną przecinkę za wcześnie. Nadrabiam dobre 10 minut. Udaje mi się w końcu znaleźć punkt i gnam dalej do 7A. Tu też troszkę się motam, ale o wiele gorzej jest na przelocie do 5G. Punkt jest na przecięciu linii energetycznej z ciekiem wodnym. Walę podmokłą łąką pod drutami dobry kilometr co chwilę skacząc przez jakieś strugi nie zaznaczone na mapie. 
Strasznie to dobija. W końcu wykonuję skok i ląduję w błocku, przewracam się i mapa w folii ląduje w szlamie. Pod folię dostaje się brudna woda, a ja jestem wściekły i załamany. Na szczęście mapa zamaka mi w miejscach, gdzie już byłem, na północy, więc nie grozi mi wcześniejsza wycofka na metę.
Najgorsze, że zaczynam mieć wątpliwości, czy nie minąłem już punktu albo, że był na nim BPK, że minąłem właściwe miejsce, dojdę aż do ściany lasu za punktem i będę musiał się wracać, dodając sobie dobry kilometr i tracąc ze 20 minut. Ale jednak w końcu znajduję punkt.

Gorzej już być nie może, pocieszam się. Walcząc z bólem pełznę biegiem w stronę 9C. Bez kłopotu. Podobnie jak następne 4C i 4A.  Przy 4A patrzę na czas. Zostało mi chyba 1,5 godziny do mety.
Plan jest prosty. Idę na 133 punkty, a mam ich teraz 117. Muszę zgarnąć 3B, 6C i 7B po trójkącie i wracać do mety. Obliczam sobie, że 7B muszę podbić o godz. 1:25 najpóźniej i zawijać do mety, skąd jest 5 km, czyli tempo 7:00 na kilometr ciągłego biegu stamtąd dałoby mi zmieszczenie się w limicie. Tak to sobie wyliczyłem, bo nogi są już bardzo zmęczone i wlokę się.

3B jak w masło. W pobliże 6C docieram bez kłopotu, ale tu zwiecha. Jakieś bagnisko, wszystko jakieś takie niewyraźne w terenie, kluczę dobre 5 minut, a tu każda sekunda się liczy. W końcu znajduję dziada, uff, próbuję podkręcić tempo, mam długi przelot do 7B i mało czasu. Nawigacja ok, ale gdy dobiegam do krzyżówki 100 metrów od punktu patrzę na zegarek i jest 1:24!!
Muszę podbić punkt w przeciągu minuty bo inaczej grozi mi spóźnienie, czego bardzo bym nie chciał. Wiadomo jak to jest z szukaniem punktów na ostatnią chwilę. Czasem trzeba czesać, nie wchodzi się zawsze w punkt jak w masło, szczególnie po ciemku. Szybka decyzja, rezygnować?

Nie! Decyduję się lecieć te 100 metrów, choć wiem, że postępuję lekkomyślnie, a wręcz popełniam rytualne samobójstwo. Odliczam kroki biję na szago do rzeki i... jestem w jakimś rumowisku, jakieś ruiny zamku zamieszkane przez wiedźmy i smoki czy coś. Miejsce upiorne, akurat w sam raz na rytualny auto-mord. Jest źle, źle. Gdzie ten punkt ma być? Nie widzę go. Patrzę na piktogramy, jakaś kropka i dwie kreski, potem kwadrat przerywany linią. Aha, to się czyta „pomiędzy ruinami”. Dobre sobie! Ruiny są tu rozwalone na przestrzeni chyba ze 150 metrów. Zaglądam pod każdy strzaskany blok skalny, włażę do rzeki po kolana i brodzę w niej 100 metrów w te i na zad. Potem włażę na szczyt ruin i idę po wąskim gzymsie 7 metrów nad przepaścią. Walę się w czoło. Kurde, przecież zapomniałem, że mam lęk wysokości!

Punkt 7B, kosiarz umysłów

No tak to jest jak w człowieku gotują się emocje, zapomina o swoich lękach i innych demonach w środku.
12 minut czesania, bez skutku. Nie wiem czy mam płakać, czy się śmiać. Cała ciężka praca na trasie idzie wniwecz, przez jedną głupią decyzję. Było zrezygnować z tego punktu. Wpisuję „BPK”, ale nawet nie wierzę za bardzo, że zostanie to uznane. Pewnie dziad gdzieś siedział wciśnięty pod blok skalny albo nie wiem co. Mam 19 minut na dobiegnięcie do mety! I 5 km! W rzeczywistości było aż 5,5 km. Gnam na złamanie karku. Wściekłość mnie tak popędza.

Wpadam na metę 10 minut po czasie. Te ostatnie 5,5 km leciałem w tempie ok. 5:22 na kilometr, nawet nieźle, ale sądziłem, że lecę po 4:15... taki słaby się zrobiłem przez tę nogę.

Na szczęście Radek mówi mi, że ten feralny 7B był źle rozwieszony i był tam BPK. Uff... a więc tylko 3 punkty wagowe w plecy, biorąc pod uwagę, że 7 zostanie mi dodanych za prawidłowy wpis BPK.

Artur zdemolował wszystkich, ma aż 160 punktów wagowych. Łukasz i Marcin mają po 130, ja 123. Innych wyników nie znam, ale myślę sobie – no tak, jest jeszcze Karol i pewnie ktoś tam jeszcze ma lepiej. Będę na 6 miejscu albo coś.
No ale jednak – miła dla mnie niespodzianka – okazuje się, że Karol ma tylko 114, co więcej Radek połączył Łukasza i Marcina w jedną drużynę, bo biegli całą trasę razem i w ten sposób ląduję na 3 miejscu! Bardzo dobrze, kolejny dyplom do mojej kolekcji.
W nocy nie mogę spać, cały się trzęsę. To efekt odreagowania szoku po bólu nogi. Po zawodach jeszcze kilka dni dochodzę do siebie, jestem zupełnie połamany. 

Łącznie w ciągu 8 godzin i 10 minut nakręciłem 60,6 km.

Fajnie było na chwilę wyrwać się ze strefy głębokiego mroku i znów pobawić się w leśnego awanturnika. Gorąco wszystkim polecam Borowiacki Marsz na Orientację!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz