sobota, 25 września 2010

„TransCarpatia prosto z serca”

Spisane, by nigdy nie zapomnieć o tym, co ważne.


Słowo wstępu napisane zupełnie na samym końcu

Po co? Po co te zapiski, możliwie jak najdokładniejsze opisy praktycznie każdego zdarzenia, jakie miało miejsce w trzecim tygodniu sierpnia 2010? Momentami niemalże relacja minuta po minucie. Czy to aby nie przesada?

Odpowiedź na to pytanie nasuwa mi się jedna: „Absolutnie nie. Zapisałem myśli po to, by czas nie zatarł wspomnień. Bo chcę pamiętać”. Przydarzyło mi się coś wspaniałego, wyjątkowego, z dawna oczekiwanego, w skrytości ducha pielęgnowanego. Cóż to takiego?  Wszystko i nic – po prostu TransCarpatia.

„Błoto, ból, przygoda, szkoła przetrwania, wyścig życia, po prostu – bajka” to jedne z pierwszych skojarzeń nasuwających się większości osób związanych z kolarstwem górskim. Definicja mówi: „TransCarpatia  - czy jest coś dla czego warto poświęcić dziesiątki godzin treningów, upragniony letni urlop i wymarzony sprzęt rowerowy? Dlaczego urzędnik, student, lekarz, przedsiębiorca zamienia się w walecznego sportowca? Co roku, kilkuset pasjonatów odpowiada chórem: TRANSCARPATIA! Mówią tak już od lat, a potem stają na starcie największego w Polsce etapowego wyścigu rowerowego z jakim przyszło się tu zmierzyć.” A w tym wszystkim ja.

Pragnę to wspomnienie pielęgnować, nie chcę uronić ani jednej kropli z tej fali wydarzeń, jaka miała miejsce przed, w trakcie i po wyścigu. Bo to coś znacznie więcej niż tylko wyścig, impreza sportowa. To kamień milowy w życiorysie moim.

A oto, jak w ogóle do tego doszło, co później zaszło, jak się skończyło i jaki ślad pozostawiło.


12.09.2009r

Na skrzynkę e-mail trafia biuletyn Rower.com. Tytuł: „TransCarpatia 2009 – podsumowanie”. Czytam go z zapartym tchem... i tyle.


Pewnego zimnego wieczoru, jakoś w lutym (?)...

W czasie robienia porządków na komputerze znów trafiam na ten newsletter. Hasło „TransCarpatia” działa na zmysły. Ponowna lektura sprawia, że obudziły się wspomnienia, dawne plany i marzenie o udziale w TC. Dreszcz emocji związany z opowieściami uczestników, wyobrażeniami tych, którzy jeszcze nie startowali. I nagle ta przedziwna, nie dająca spokoju myśl: „Jedziemy?”. Od razu, automatycznie odsunięta na bok – „przecież to największy hardcore, nie dasz rady, nie masz roweru nawet, o kasie na wpisowe nie wspominając”. 


Kilka wieczorów później...

Podzieliłem się z Nią tą zupełnie hipotetyczną myślą oraz możliwościami realizacji. Spojrzała na mnie i najwidoczniej musiałem mieć w oku jakiś dziki blask i wymalowane na czole „Proszę, namów mnie na to szaleństwo!”, bo uśmiechnęła się i powiedziała, żebym spróbował. Przecież zawsze o tym marzyłem. Umiem ogarniać tego typu akcje, więc na pewno mi się uda. Będzie trzymać kciuki... :) 
Uwierzyłem Jej. Myśl powróciła. Rozpocząłem realizację jednego z największych Marzeń ever, z nadzieją i wsparciem Najbliższej. Nie spodziewając się, że przygotowanie Marzenia będzie wymagało tak dużo wysiłku, poświęceń, stresu... Że w  sierpniu już nie będzie „nas”. Że TransCarpatia zamiast być przyjemnością, stanie się Koniecznością – by udowodnić sobie własną wartość. By uśmiechając się przez łzy móc zakrzyknąć w duchu „Myliłaś się! Nie jestem bezwartościowy. Stać mnie na wiele. Jestem najlepszy. I już nie twój Basiu, już nie.”. By móc po prostu dalej żyć... 


Kwiecień
Jest rower! Specialized Pitch Pro 2010, titanium silver, rozmiar L, nówka! Mój własny, kupiony za pół ceny w UK :)


Maj

Jutro lecę do Belfastu na projekt.

Wyjaśniły się też kwestie finansowe startu w wyścigu. W ostatniej chwili udało się w końcu uzyskać wszystkie zgody i dofinansowanie Rektora. Wpisowe opłacone. Nie ma odwrotu, startujemy na pewno!:) Tzn ja startuję, bo drugiej osoby do pary nadal nie mam. Jest kilku kandydatów, których zamierzam kusić i ich strach przełamywać:)


Jakoś w czerwcu

Żona Mateusza wysyła go na TransCarpatię... nie żeby chłopak jakoś specjalnie się wzbraniał... :) SSPG Politechnika Gdańska Racing Team skompletowany. Rozpoczynamy serię konsultacji społecznych u stałych bywalców na temat: „jak jest, jak nie jest, co i ile zabrać itp.” Wstępne ustalenia są bardzo ciekawe: „TC to szkoła przetrwania, przez Wielkie P!” No dobra, jakoś to będzie. Chyba.


Lipiec

Totalny życiowy rozkład. Po powrocie do Polski wdrażam intensywny plan treningowy. Na przekór wszystkiemu. Nie ma zmiłuj. Teraz tylko to się liczy. Musi. Dramatycznie chudnę. Utrata 10kg szokuje. Robię badania krwi.

„Czy deszcz i słota, czy upalna spiekota” - ja codziennie w siodle. Jedna kwestia do wyjaśnienia – nie ma deszczu i słoty – panuje absolutna susza i skwar 35°C. Jest niemożebnie gorąco a przez to ciężko. To dobrze – wszak „some say that...” ( jak zwykł mawiać Clarkson w Top Gear), na TC będzie tylko ciężko. Opalenizną dorównuję już Najbardziej Opalonym Facetom w Mieście:) Z tygodnia na tydzień obserwuję progres formy. Coraz bardziej „czuję” rower, poznaję jego możliwości (napawają mnie zachwytem!!:))) ) - przyzwyczajamy się do siebie.

MK Bike zgodził się wesprzeć nasz wyjazd. Za darmo dostaniemy części zamienne. Just in case. Z Mateuszem piszemy zapotrzebowanie. 

Skontaktował się ze mną Piotr. Fotograf z Gdańska, który będzie dokonywał cudów sztuki fotograficznej i uwieczni TC 2010 w sposób profesjonalny. Oferuje miejsce w furze do Ustronia. Wybawia mnie w ten sposób od nocnej, romantycznej podróży PKP.

Pozostał już tylko miesiąc...


Pierwsze dwa tygodnie sierpnia

Nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Kontynuuję „powrót do życia”, jednocześnie katując siebie i rower. Dostałem od Mateusza buty na rower. Wrzucił je przez okno, jakoś ok. 3:00 :) Są bardzo fajne, takie turystyczne. Trochę przyciężkawe, ale za to można normalnie w nich chodzić, co jest ogromną zaletą w górach :) Dotarły części zamienne, rower przygotowany. Lekarz błogosławi wyjazd – jestem zdrowy jak zdrowy byk, mógłbym tylko nieco się zrelaksować i mieć wbite we wszystko :P
Dzień przed wyjazdem stwierdzam, że Pitch jest zbyt piękny, by go porysować i poobijać w górach, więc uruchomiwszy zestaw „stara dętka – fioletowa taśma izolacyjna”, przeistaczam go w kontrowersyjne dzieło sztuki z naniesionym trackiem TC2010 na górnej rurze oraz reklamami sponsorów wszędzie indziej :P  SMS „na dobranoc” do Agnes. Jest godz. 3:50. 

Emocje rosną... 


Godzina „0”

A konkretnie godzina 5:30 z lekką 20min obsuwą. Przyjeżdża Piotr swoim białym Mondeo kombi reklamującym firmę www.furbo.pl . W ferworze załadunku zostawiam w domu jedyną ciepłą bluzę, co uświadamiam sobie dopiero pod Łodzią... 
Podróż do Ustronia upływa w miłej atmosferze. Piotr okazuje się być ciekawym człowiekiem, zapalonym rowerzystą mającym na koncie zagraniczne eksploracje górskie, wiedzącym co to InO. Pod Toruniem postój na śniadanie i potężna ulewa. Serce mi pęka, gdy patrzę na mój wyczyszczony i nasmarowany rowerek moknący na bagażniku :(
Najedzeni jedziemy dalej, tym razem to ja za kółkiem (Mondeo 1.9 Tdi 130KM!!:))) ), a Piotr jako śpiący pasażer. I tak aż do Częstochowy. Zrobiło się słonecznie... i gorąco - ale my mamy klimę :P Przedzieranie się przez Łódź przysparza troski o stan zawieszenia i o senność spowodowaną tempem jazdy. 
Ok. 16:00 docieramy do Ustronia. Na liczniku 632km. Mateusza jeszcze nie ma. Jedzie ze swojej rodzinnej Nysy, wraz z ekipą Niemców. Jest UPALNIE, „Zupełnie jak rok temu. Oby na tym skończyły się pogodowe analogie” - pomyślałem wspominając ubiegłoroczny Downstairs.


ORW Muflon. Rejestruję się w biurze zawodów. Numer startowy 186. Dostaję 2 komplety map i pakiet upominków od sponsorów zapakowane w elegancką torbę Gore Tex. Jest i Marcin, główny organizator. Robi zdjęcia każdemu zawodnikowi. Takie „policyjne”, front, lewy profil, prawy profil :) W międzyczasie przyjeżdża Mateusz. 
Dzięki uprzejmości Piotra szybko wylądowaliśmy na noclegu, w Gimnazjum nr 1. Jest już sporo osób, ale i tak dało radę znaleźć dogodne miejsce do spania. Miłe panie nauczycielki tańca „zapomniały” zamknąć górną salę gimnastyczną. Jest przestronnie i świeżo – w przeciwieństwie do sali na dole, tutaj okna można otwierać :)



Czas szybko mija, więc znów jedziemy do ORW Muflon na odprawę techniczną. Klimat racingu wszechobecny, choć wszyscy są dla siebie mili i serdeczni. 


Czuję się jak ryba w wodzie. Godzinna przemowa Marcina na tematy organizacyjne, co wolno a czego nie, przestrogi, wskazówki, ważne numery telefonów, parę odpowiedzi na czasem głupie pytania uczestników... do zobaczenia rano na starcie!
Pozostało już tylko przygotowanie ciuchów na rano i... wypad na miasto po lokalne piwo. Integracja z towarzystwem to rzecz święta, nabywszy w związku z tym pewne ilości piwa Brackie, powróciliśmy na nocleg i wypiliśmy je mile rozmawiając zresztą współlokatorów i współlokatorek. W jak najlepszych nastrojach poszliśmy spać. Piwo okazało się błogosławionym czynnikiem przywodzącym sen. Idealnie! :) 

Już jutro moje Marzenie miało zacząć się realizować.... „The Dream comes true”...


Dzień 1

Pełen podziwu dla samego siebie, wszak jest 6:30 w nocy, powstaję do życia, by rozpocząć realizację Marzenia:) 
Szkoła, w której nocowaliśmy jest oddalona od ORW Muflon o dobre 10 minut pedałowania pod górę, więc pragnąc załapać się na cokolwiek ciepłego do jedzenia w trybie pilnym pakujemy się, zdajemy bagaże i ewakuujemy na śniadanie. 


Zgodnie z prognozami jest pochmurno i deszcz wisi w powietrzu. Po raz kolejny do głowy przychodzą wspomnienia z Downstairs, gdy upalna była każda chwila, poza drobnym wyjątkiem w postaci gigantycznej godzinnej ulewy w czasie startów.
Śniadanie jest przepyszne i obfite. Robimy kanapki „na potem”, ja zabieram herbatę do termosu i tym razem non stop w dół w szybkim tempie przemieszczamy się na miejsce startu TransCarpatii 2010 – ustroński Rynek. Mile zaskoczyła mnie piknikowa atmosfera, kolorowy tłumek zawodników, osób towarzyszących, przypadkowych przechodniów i kilkoro kibiców. Rozlegało się bicie w bębny mające zagrzewając do walki (jak się potem okazało, motyw przewodni każdego transcarpatiowego poranka – biją bębny znaczy: „pakuj się Bejbe i wio na start!”). 


Jeszcze tylko ostatnie pamiątkowe zdjęcia, kilka słów Ojca Dyrektora Rygielskiego i punktualnie o 9:00 start honorowy 1 etapu VII edycji Transcarpatii. Spacerowe tempo przejazdu ulicami Ustronia w kierunku zboczy Beskidu Śląskiego i pierwszej w kolejności do zdobycia - Wielkiej Czantorii.
Start ostry tuż przy wyciągu. 10 minut później rozpętało się niezłe burzowe piekło. Według prognoz rano miało lekko popadywać. Nikomu nie przyszło do głowy, że jeśli do Ustronia przylatuje burza, to zazwyczaj „wpada tu na rondo” i zostaje na dzień cały ( kto pamięta „deszczyk” na Downstairs 2009 oraz próby uszczelniania butów taśmą klejącą i produktami Unimil, ten wie, o co mniej więcej chodzi). 



Na nowo zostało zdefiniowane pojęcie „burza w górach”, złamaliśmy wszystkie zasady zachowywania się w takich sytuacjach, ale czas gonił i trzeba było napierać do przodu. Bardziej do góry niż do przodu. Po 30 minutach przemoczone było absolutnie wszystko, a wypielęgnowane i dopieszczone, błyszczące rowerki ( i ogolone łydki co poniektórych Prosów) oblepione błotem. Prędkość średnia: 12km/h. Widoczność: 50-100m. Zalewane deszczem okulary parują pogarszając i tak nieprzyjemne warunki jazdy.

Pierwsze 3 punkty kontrolne i kolejno zdobyte Wielka Czantoria, Soszów Mały, Soszów Wielki, Wielki Stożek. Widoków praktycznie zero, a warunki na trasie nakazują absolutne skupienie. Niektóre zjazdy można spokojnie porównać z najlepszymi pucharowymi trasami zjazdowymi. Tyle, że Pitch to nie zjazdówka, ochraniacze w domu a drzewa bez materaców... adrenalina wypływa uszami!
Podjazd na szczyt Stożka – pierwsze skurcze. Na Stożku miła Stokrotka poczęstowała gorącą herbatą. Zjazd ze Stożka – absolutny hardcore. Pierwsza gleba. Obite żebra, poharatane uda, urwany licznik i połamany mapnik. Wciąż z cicha postękujący i uświniony niczym uświniona świnia lecę dalej na PK4, po drodze gubiąc się kompletnie („bardzo dobre” oznaczenie szlaków pomieszane z oznaczeniami czeskimi było w tym bardzo pomocne) i mimowolnie eksplorując czeskie lasy i wsie (na szczęście w lasach sporo grzybiarzy - hipisów, którzy drogę wskazali). Nadłożone ok.10km. 
Po raz kolejny okazało się, że w obecnych okolicznościach przyrody sugerowana trasa przejazdu nie jest najlepszym rozwiązaniem. Ci, którzy wybrali asfaltowe dłuższe objazdy zyskali mnóstwo czasu nie tracąc energii i nerwów na błotne spacery z rowerem na plecach. Znowu gleba na żółtym szlaku.



Tuż za bufetem przecudowny zjazd trawersem Durajewskiego Gronu. Wychodzące zza chmur słońce, ogromna przestrzeń, wąska asfaltowa serpentyna... Zmęczenie mimo wszystko daje już znać o sobie. SMS od Agnieszki: „Ciśnij, ciśnij!!!”. Nie mam wyjścia:) Dalsza jazda to napieranie, napieranie, napieranie... gdzie się dało, skracanie drogi i nadrabianie straconego wcześniej czasu. Drogą wzdłuż Czarnego Potoku i Czarnej Soły. W Kiczorze pierwszy żel energetyczny. Bananowo - truskawkowy. Paskudztwo! Spotykam Partol WOŚP. Dziewczyny dopingują i obiecują, że już niedaleko... Kolejne pokłady sił zużywają się, ale świadomość bliskości mety dodaje skrzydeł:) Pełnym piecem wjeżdżam do Rajczy. Ktoś krzyczy „ Halo! Hamuj! Meta w lewo!”. No to zwalniam, składam się w zakręt i lecę w lewo. 
Godzina 18:25 przekraczam linię mety. Dystans 104km. Rower spisał się świetnie. Worek Raczański (tak się potocznie nazywa grupę Wielkiej Raczy) i trasa PRO muszą poczekać do następnego roku.


Szybkie mycie roweru i posiłek regeneracyjny w Jadłodajni. Pyszne naleśniki. Apetyt niezaspokojony więc od razu wciągam 2-daniową kolację będącą obiadem:) Najedzony jadę na nocleg do pobliskiej szkoły. Spanie w jednej z sal. Dzięki tajnym działaniom Mateusza – cudotwórcy, trafiło się prawdziwe łóżko:) Jest niezwykle klimatycznie. Zewsząd otaczają nas rowery, suszące się elementy kolarskiej garderoby, w powietrzu unosi się zapach Finishline'a, WD40, Brunoxu, Altacetu i innych maści uzdrawiających:) Klimatyczny jest również prysznic. Niezapomnianych wrażeń dostarczyła kąpiel przy świetle czołówki (w łazience brak światła). Potem jeszcze tylko przegląd roweru (wystarczyło tylko wytrzeć do sucha i nasmarować napęd:) ) w towarzystwie Cytrynki na łączach telefonicznych, reanimacja nóg przy pomocy maści różnorakich i spać.



To był podobno najtrudniejszy, jak dotąd etap TransCarpatii EVER! Prawie połowa ekip przekroczyła limit czasu, z dalszej rywalizacji wycofało się kilkanaście z nich, w tym jedni z faworytów – ekipa włoska. Według słów Organizatora stwierdzili, że jest zbyt trudno. Wierzyć, nie wierzyć... satysfakcja jest. My jedziemy dalej!


Dzień 2

Pobudka znów o 6:30. Plan na dziś: Beskid Żywiecki. O dziwo nic nie boli. Co prawda zbite uda są twarde i utrudniają swobodne chodzenie, ale tragedii nie ma. Świeci słońce, więc i nastrój jest jak najbardziej pozytywny:) Nie przeszkadza nawet obuwie, które na czas nie zdążyło wyzbyć się wilgoci. Od czego jednak są dobrzy ludzie? Wystarczyło jedno odważne pytanie: „Kolego, czy mogę się dołączyć?” i już moje obuwie  wraz z innym trafia pod strumień gorącego powietrza wydzielany przez suszarkę do włosów:) Właściciel suszarki posiada mniej włosów na głowie ode mnie, co pozwala mi snuć domysły, że suszenie obuwia jest głównym zadaniem owego urządzenia:P



Znów bębny, tankowanie Power Bara do zbiornika, przemówienie pani burmistrz Rajczy. 9:00 start honorowy. Obieramy kierunek pd-wsch. Najwierniejszy kibic Cytrynka oświadcza stanowczo, że nadal trzyma kciuki, co dodatkowo motywuje i nakazuje strachowi się schować:) 
Start ostry dopiero po 10km i... na dzień dobry do zdobycia Hala Miziowa i/lub Rysianka. Pierwszy dylemat: jechać trasą sugerowaną czy ominąć Rysiankę i odbić, jak większość na czarny szlak. Wybrałem szlak z zamiarem kolejnego skrótu ścieżką na Magurkę i wjazd na Trzy Kopce od południa, a nie od zachodu. Decyzja w 85% słuszna. 15% to de facto włażenie na rympał na Magurkę początkowo strumieniem, potem metaforą ścieżki i piesza wycieczka na Trzy Kopce szlakiem usłanym przeogromną ilością kamieni i korzeni. Lekką frustrację przegania zachwyt nad światem! Widoki są przaśne:) 


Na Trzech Kopcach wskakuję na czerwony szlak i jadąc na wschód ku schronisku na Hali Miziowej po kolei zdobywam Palenicę 
( genialny, techniczny zjazd!), Munczolik i Tanecznik. W schronisku doczekałem się przyjazdu Mateusza, którego kolano nadal
odczuwało morderczy Etap I.


Kanapki, kilka fotek... tęskne spojrzenie w kierunku Pilska... niestety – nie jest nam po drodze. Decyzja: odbijamy na nartostradę do 
Korbielowa omijając czerwony szlak, który w relacji podchodzących nie jest przejezdny w ponad 50%.

Opcja dłuższa, ale wygodniejsza. Team WOŚP wybrał jednak szlak. Po 10 min. emocjonującego zjazdu z prędkością 50km/h po 
luźnych kamieniach, wyczerpaniu repertuaru modlitw „o nie zabicie się” lądujemy w mieście. Odbijamy w kierunku granicy. 
Asfaltowy 3km podjazd. Bez emocji. Przy granicy spotykamy Team WOŚP. Czasowo wyszło „na zero”, ale my nie przedzieraliśmy się 
przez błoto :)

Z tego całego pośpiechu zapomniałem zabrać blue termos Agnieszki :/ „Zginę marnie” pomyślałem, z zamiarem nawrotki... parę dobrych kilometrów, oczywiście pod górę... na szczęście telefon do Marcina, który z kolei zadzwonił do Patrycji z PK na Hali... i termos zabrał się z nią do Spytkowic, uff... :)

Kontynuujemy jazdę wjeżdżając na teren Czech i w czwórkę (my i WOŚP) pokonujemy dzielące nas ok 15km od PK2 czyli bufetu:) Oczywiście nie mogło obyć się bez emocji w postaci 2km podjazdu czymś będącym drogą jedynie z nazwy, obfitującego w lepkie błoto. Wyprzedziliśmy czeską rodzinkę mającą zamiar przejechać  „to coś” Oplem Corsą... mam nadzieję, że zawrócili :)

Zaczęło się chmurzyć. Na południu i zachodzie zebrały się chmury niepozostawiające złudzeń: „Jesteśmy deszczowe i mamy zamiar wylać sporo wody prosto na was”. Nie mając zamiaru zmoknąć pomknęliśmy w czwórkę w kierunku Lipnicy Wielkiej i dalej – jak najszybciej do mety. Tego dnia błota i kamieni już nie było. Nasz mały peleton mknął dość żwawo dzielnie odpierając ataki goniącej ulewy. Do czasu. Jeszcze przed PK5 ulewa rozhulała się na dobre.


Nieszczęścia chodzą parami... a czasem czwórkami. Jeden z chłopaków miał problemy z powietrzem w przednim kole. Dwójka z przodu nie dosłyszała naszego krzyku i pojechała dalej. Po szybkiej reperacji próbowaliśmy ich dogonić, ale... okazało się, że ani ja ani kolega NIE MAMY MAPY! Tego dnia potrzebna była również mapa nr 3, której nie wziąłem... lało coraz bardziej. Telefon rozładowany, a ja nie pamiętam numeru do Mateusza. Jesteśmy zdani tylko na własny nos. Zapytałem o drogę w pierwszym napotkanym domu. I tak jeszcze dwukrotnie. PK5 zdobyty, szybka weryfikacja mapy u chłopaka z obsługi i lecimy dalej. Do Mateusza tracimy ok.5min. W miejscowości Podszkle znowu błądzenie. Znów z pomocą przychodzą mieszkańcy. Leje. Mam absolutnie DOŚĆ. Psychicznie. Dwa batony zjedzone jeden po drugim poprawiły nieco nastrój. Świadomość tego, że ktoś trzyma za mnie kciuki i wspiera dodaje sił. „Funt! Do dziada! Dasz radę!” Wydzieram się na siebie i naciskam mocniej na pedały. Kilometr później doganiam Mateusza. On też w tej ulewie miał kłopoty. PK6 już niedaleko... ale czasu jeszcze mniej. Niecała godzina. O 18:30 podbijamy chipa u Stokrotki, która była na punkcie, przemoknięta, głodna i bez kontaktu z bazą. Chłopaki z Wybrzeża  to dżentelmeni, więc Mateusz Stokrotkę na ramę, ja bagaże i wio na metę w 3 osobowym składzie. Obyło się prawie bez komplikacji. O ile zjazd z prędkością 57km/h w ulewie, z dziewczyną i jej bagażami na ramie obył się bez ofiar, o tyle dojazd do Spytkowic okazał się dużo odleglejszy niż myśleliśmy.
Kompleks Beskid. Po ponad 90km, o 19:38 osiągamy metę. Czas ? Dziś już nikt o niego nie pyta - ważne, że przetrwaliśmy. Etap zaliczony. W mokrych gaciach pakuję się do restauracji i spożywam naleśniki i pyszne mięso z kaszą oraz dwa talerze zupy:) Mimo obiekcji rower potraktowałem Karcherem ( przepraszając go za to, wszak rowery Karcherów nie lubią!), a dla siebie znalazłem pustą łazienkę... z ciepłą wodą! Druga baza, drugi ciepły prysznic! Zaskoczenie kompletne, bo według relacji stałych bywalców ciepłej wody miało nie być NIGDZIE! Dziś śpimy na podłodze. Materac napompowany. Nogi coraz bardziej bolą. Altacet i Fastum w użyciu. Jutro będzie lżej. Sędzia odwołał 2 punkty kontrolne. Podobno nie da się tamtędy przejechać. Trudno. Dobranoc.




Dzień 3

Ile czasu potrzeba, by wstać, umyć się, zjeść śniadanie, spakować śpiwór, przebrać się i stawić na starcie? Niektórzy twierdzą, że minimum 3h, dlatego też budzą siebie (i wszystkich wokoło) np. o godz.5:45... Bardzo ciężko jest przegapić tego typu pobudki, jedyna rada to bardzo mocny sen, absolutnie koniecznie z zainstalowanymi stoperami w uszach. Niestety nie zawsze działa:( 
Tak, jak tym razem. Po niecałych 5h snu (wszak późny przyjazd na metę nie zwalnia od obowiązku odpowiedniego przygotowania roweru na dalsze trudy) zostałem brutalnie obudzony przez Nadgorliwców. 


Niezadowolenie z tego faktu minęło momentalnie, gdyż otwarcie oczu umożliwiło ujrzenie WIDOKU. Słonecznego, bezchmurnego poranka w okoliczności górskiej przestrzeni :))) Momentalne wyskoczenie ze śpiwora (z kilkunastosekundowym „bullet time” na zgięcie i wyprostowanie kolan), zachwyt nad przyrodą i wybieg na zewnątrz z niedosuszonymi elementami garderoby. Obuwie znowu mokre – nie ma zmiłuj, ponownie udaję się po prośbie do Kolegi z Suszarką.

Nieco dłuższe spanie oraz odwrotna kolejność wykonywania porannych czynności to kolejny z moich świetnych pomysłów:) ¾ ludzi tłoczy się od 7:00 na stołówce, a ja w tym czasie się pakuję,  myję  i przygotowuję do jazdy. Od 8:00 tamci pakują się i przygotowują w tłoku, a ja spokojnie spożywam obfite śniadanie. Zero kolejek, zero stresu:) Aż do chwili, gdy rozlegną się bębny... nadchodzi godzina startu. To już trzeci etap, ale stres przedstartowy znów się pojawia. Z tego wszystkiego zapominam mapy, którą naszykowałem na wierzchu... żeby nie zapomnieć.  



Start! Z przodu prowadzi nas Rygiel wjeżdżając na górę TransCarpatiowym Nissanem Navarą. Wszyscy na krechę pod górę, a ja... na górę – do pensjonatu po mapy:) Minutę później dzielę już los wspinaczy. W pewnym momencie widzimy kilku cwaniaków, którzy pod odchipowaniu PK1 zjeżdżają na dół na drogę nr 7 – wbrew zakazowi. No nic, Sędzia pewnie to widzi, więc dostaną karę czasową... ich sprawa. PK1 jest dziś wybitnie blisko – na szczycie stoku, pod który właśnie się wdrapujemy. Jeden masochista próbuje zygzakiem podjeżdżać... wypijmy jego zdrowie ;)



Dalsze kilometry to jazda pod prąd wczorajszej końcówki etapu. Minęło zaledwie kilkanaście godzin, a wszystko jest diametralnie różne, lepsze. Wczoraj ciemno, zimno, mokro, ciężko... dziś słonecznie, ciepło, sucho i lekko. Nie roztkliwiając się przesadnie nad niedolą dnia poprzedniego narzucamy ostre tempo. Warto się postarać, gdyż etap jest krótki i jest spora szansa na zrobienie porządnego prania i regenerację nadwątlonych sił. Wobec tego tuż po odchipowaniu PK1 startujemy ostro kompletnie ignorując sugerowany fragment szlaku na rzecz drogi znanej z dnia poprzedniego. Aby do niej dotrzeć, należy zjechać polem uprawnym z mozolnie zdobytego grzbietu. W dowolny sposób, byle uskutecznić żniw i trafić między chałupy. Poszło sprawnie. Krótki podjazd, odbicie we wsi Harkabuz ( jest piękny drewniany kościół) w lewo, znów podjazd (wczoraj w tym miejscu wydzierałem się na chmurę, że tak mnie bezczelnie oblewa; dziś podziwiam piękno świata) i... 4km superszybkiego zjazdu do Raby Wyżnej. Idealna sprawa na przepędzenie resztek snu:) 
Dziś będzie dużo asfaltu. Z Beskidu Żywieckiego od razu przejedziemy w Gorce. Po drodze czeka przeprawa przez zakopiankę. 

Mijają kolejne kilometry niemiłosiernie długiego podjazdu w kierunku Klikuszowej. Nie jest najłatwiej, kolana dają już znać o sobie. W myślach jednak poranne: „Go Funt! Go!” od Agnieszki... Tak właśnie czynię: Go! Lewa noga. Go! Prawa noga. Go! Lewa noga... 
Znów jedziemy w czwórkę wraz z chłopakami z WOŚP podziwiając okolicę. To jakaś ładna drewniana chata, to jakiś ładny widok, to laweta z Golfem IV na włoskich rejestracjach, uzbrojonym w 2 dodatkowe dachy... aż wreszcie podjazd się kończy, las pozostaje w tyle, wyłania się WIDOK... tak, to Tatry w oddali. Nowy Targ w dolinie. Przestrzeń. COŚ PIĘKNEGO :)



Po raz pierwszy dociera do mnie, że to już kawał drogi za nami... Bieszczady coraz bliżej:))) Oczywiście baton musli na pokrzepienie, pamiątkowe fotki w rowie i pełnym piecem lecimy w dół, do Klikuszowej. Po przejechaniu przez zakopiankę napieramy dalej na wschód! 
Po kilku kilometrach asfalt się kończy. Za Obidową łapiemy kurs na Schronisko PTTK Stare Wierchy na Gronikach. Początek jak zwykle emocjonujący: dwie drogi, jedna z prawej, druga z lewej, środkiem strumień. Którędy idzie szlak? „Panowie na szlak? To tam proszę iść, tak jak woda” - mówi miła pani z domu obok. Znowu woda? No zajebiście...



Dojścia owym szlakiem nie należy wspominać jakoś specjalnie poza podkreśleniem słowa „podejście”. Bo przeważnie jechać to się nijak nie dało. Kamloty, błocko, pion... ale widoki miejscami przaśne:)  Po wypluciu płuc jakoś wdrapaliśmy się do schroniska. Naszym oczom ukazał się widok absolutnej sielanki. Zgromadzeni maratończycy całkowicie pochłonięci spożywaniem dobrego jedzonka, zrelaksowani, niespieszący się specjalnie... No to i ja zarządziłem herbatę. Krótki telefon do Przyjaciółki i Go! Przed siebie – cel: Turbacz!

Jazda nabiera tempa. Miejscami zgromadzone błoto/bagno nieco spowalnia nas, ale generalnie tempo niezłe. Tuż przed schroniskiem na Turbaczu atakują nas fotografowie: Piotr i Patrycja. „Wolniej, to ładniejsze ujęcie będzie!”, „Przejedź jeszcze raz, co?” i tak dalej. Mateusz jest w swoim żywiole. Drzemiąca w nim natura top modela właśnie się przebudziła - a fotki faktycznie są niezłe :) 



Osiągamy PK2, schronisko pod szczytem Turbacza. Najwyżej położone miejsce TransCarpatii 2010. Robi wrażenie. My również robimy wrażenie na turystach. Nie obyło się bez wyjaśnień, zdjęć... generalnie lansu ;) Łyk herbaty i kanapka to nieodzowny element. Zwłaszcza przed tym, co za chwilę miało nastąpić... MEGA ZJAZD do Ochotnicy! Tym razem termosu nie zapomniałem:)



Przecudowny single track, trawersujący, miejscami bardzo szybki. BEZ KAMIENI (wszak to Gorc a nie Beskid Kamienisty Żywiecki i Śląski). Czasem bardzo stromo i ślisko... jakieś zwalone drzewo, jakieś korzenie, jakaś wypłukana wyrwa w ziemi, jakiś turysta zza zakrętu... siodło w dół, szelki bardziej ściśnięte, serce dudni... pełen ogień! Mateusz szatani po całości, aż dziw, że jeszcze zębów sobie nie wybił... zjazd trwa i trwa... kilka  nic nie znaczących przerw na podjazdy/podejścia. 



Dojeżdżamy do drogi. Pozostaje jeszcze tylko ostatni asfaltowy odcinek do Ochotnicy. Tam jest PK4, ostatni dzisiaj. Osiągam zawrotne prędkości. Kolano boli, ale zmęczenia ani śladu. Po drodze macha do mnie kilka osób pozdrawiając serdecznie. To miłe:) Baton i popitka w pełnym pędzie. Totalny luz, wszak non stop jest lekko w dół. „Go Funt! Go!” - pamiętam nieustannie. 
Jest meta. 6h50min59sek. Zdobywamy etapowe 3 miejsce w kat. FUN. Duma? No raczej :) 



Pierwszy dzień bez deszczu na trasie. Ulga tym większa, że właśnie zaczęło się chmurzyć. Szczęśliwie znajduje się dla mnie podwózka do Szczawnicy (a konkretnie Jaworków) wraz z niezłą ekipą z psem husky. Dzięki temu w bazie (remiza OSP z jadłodajnią „Pokusa” na parterze) jesteśmy prawie przed wszystkimi i mamy mnóstwo czasu na odpoczynek. Bajka :)))




Standardowe czynności poetapowe, wieczorna dekoracja (fajne uczucie:) ), tabliczka czekolady zapita połową piwa, brand new baterie marki Bic za 1,5zł załadowane do aparatu, Altacet, rozciąganie i dobranoc. Dziś materac w sali na piętrze.




Dzień 4

Jakby chłodniej. Poranek wita pogodą co najwyżej poprawną. Obecność chmur każe mieć na uwadze przeciwdeszczowe elementy garderoby. A tych mam zdecydowanie niewiele: niebieska szeleszcząca bluza i podarty płaszcz foliowy.



Smaczne śniadanie i po raz kolejny dziwne uczucie w żołądku. Jestem głodny, a zupełnie nie chce mi się jeść... wmuszam w siebie kolejne porcje zupy mlecznej, chleba i sałatek. Wyszło słońce :) Nastrój zdecydowanie się poprawia z minuty na minutę. Dzisiejszy rytm wybijany przez bębniarzy jakiś taki fajniejszy się wydaje. Dostaję SMS, że mam nie poddawać się bólowi. Cisnąć dalej. Pani Trener trzyma kciuki – miłe to :)




Czas mija szybko, wybija godzina „zero”. Wskakuję na rower. Wszystko jest OK. Buty i gacie suche:) Startujemy. Na początek rozgrzewka jadąc wiejską drożyną w kierunku Białej Wody. Okolica jest bardzo malownicza. Co chwilę widać bardzo ciekawe formy skalne, takie pojedyncze piramidy. Peleton żwawo przemieszcza się. Jeden mostek, drugi, trzeci... wjazd na szlak żółty. Bardzo zniechęcająca stromizna. Ale na lewo odchodzi szutrówka. Wielu decyduje się na jazdę właśnie nią. My również. Po jakichś 500m podjazdu stwierdzam, że kompas pokazuje zupełnie inny kierunek niż ten, w którym powinniśmy się przemieszczać. Konsternacja: znowu kłopoty na samym początku:/ Wszystkie opcje wiodą mniej lub bardziej pod górę. Wołam Mateusza i odbijam na wschód, polna droga wbijająca się ostro pod górę. Woda, woda, woda... kierunek jest dobry, forma terenu również... tyle, że po 10 minutach droga się kończy. Znów konsternacja, znów weryfikacja mapy. Tam, gdzie powinna iść droga, są chaszcze 1,5-metrowe. Niższe niż otaczające go chaszcze 2,5-metrowe... ale przedzieranie się przez nie z rowerem nie jest rzeczą najbardziej przeze mnie oczekiwaną, więc decyduję się na azymut w kierunku pozostawionego szlaku żółtego. Pałowanie z buta daje efekt. Mam szlak. Mateusz gdzieś się zawieruszył. Pewnie pojechał dalej drogą z pozostałymi. Ciekawe, gdzie dojadą :)



Dobra decyzja. Żałuję, że od razu nie pocisnęliśmy szlakiem. Z każdym metrem przewyższenia roztaczał się coraz piękniejszy widok na dolinę Białej Wody. Skąpaną w słońcu, różnokolorową. Brysztansie Skały pięknie wyglądają. W oddali Jaworki, Szlachtowa i Szczawnica... pięknie jest! Czuję się świetnie, uśmiecham się:) Dla takich momentów zdecydowanie warto było poświęcić wiele energii i wysiłku. By tu być. By to czuć.
Dalsze kilometry to jazda szlakiem granicznym, gdzieniegdzie ozdobionym mniejszymi bądź większymi rozlewiskami. Ścieżka wiedzie grzbietem w kierunku przełęczy Gromadzkiej. Za przełęczą już czeka kolejny z serii „zjazdów życia”!:) Prędkość 60 po wąskich ażurowych betonowych płytach w kierunku Piwnicznej.  Zakręty brane „z kolankiem”, miejscami konieczne dohamowania i tęsknota za Aviomarinem :) 
Po 2h od startu dojeżdżamy na PK2, na którym jest bufet i punkt medyczny. Pani Doktor Jowita uśmiechem swym leczy dolegliwości większości „poszkodowanych”:) 



Banan, arbuz, tankowanie izotonika – jedziemy dalej. Kierunek Wierchomla. Najpierw wzdłuż Popradu (ciekawy epizod ze zwalonym drzewem leżącym na drodze i telefon na 112), potem 7km podjazdu na stację narciarską.
Z rozrzewnieniem spoglądam na otaczający krajobraz... Wierchomla to kolejna downhillowa miejscówka. Żal ściska, że nie ma czasu (i sprzętu pod ręką), by pohasać po tutejszych trasach...
Tak sobie jadąc i rozmyślając wzrokiem napotykam strzałkę „ Schronisko PTTK 70min.”. Czytam ją, analizuję treść... i jadę dalej. 



„Ty głupku!” wołałem do siebie 1,5h później, gdy ze zwieszonym jęzorem, umęczony i uwalony błotem, skorzystawszy z „uroków” czarnego, sugerowanego szlaku docieram do owego schroniska. Na parkingu Golf III, kilku „niedzielnych” rowerzystów, czyściutkich, uśmiechniętych i zrelaksowanych... oto cały urok TransCarpatii – raz wybierasz inną niż sugerowana drogę i cierpisz, innym razem jedziesz sugerowaną... i cierpisz. Doładowanie termosu za 4zł, foto ogłoszenia „McDonald w prawo. 40km czarnym szlakiem”, telefon do przyjaciółki. 



Napieramy dalej. Mimo nawigacyjnej wpadki czas mamy całkiem niezły. Szlak niebieski, niemalże autostradowy, szeroki. Ale przejezdny, co niezmiernie cieszy :) Jest coraz szybciej. Spojrzenie na mapę – już blisko do mety! Kolejno odchipowane PK4 i PK5. Ostatni zjazd na metę. W powszechnej opinii wybrany na podstawie kryterium: „na metę etapu każdy uczestnik winien dotrzeć absolutnie uwalony błotem, a jego rower mieć jednorodną skorupę koloru brązowego”. O ile dotychczasowa dzisiejsza trasa pozwalała odpocząć od zajadania się błotem, o tyle ów 10minutowy fragment odpłacił pięknym za nadobne :) 
Cudowna prędkość, cudowne uczucie „Zaraz stracę przyczepność i zyskam kontakt z drzewami”. W ten sposób mijam kilkunastu wystraszonych piechurów i docieram do cywilizacji. Krynica Zdrój. Brzmi dumnie. Nie zmniejszając prędkości systematycznie gubię zapasy błota - lśniące ulice krynickie znowu należało posprzątać :)
5h 42min i 48km – meta na parkingu przed pięknie położoną halą sportową KTH Krynica. Trafiam prosto pod ostrzał obiektywów Piotra i Patrycji. Naprędce skonstruowali profesjonalne studio fotograficzne, do którego zdecydowanym tonem zapraszali zawodników :)



Karchery jeszcze nie podłączone, w związku z tym łapiemy za talerz z makaronem, zaklepujemy miejsce do spania i idziemy się myć. Wydarzenie warte odnotowania, gdyż prysznice znajdowały się w innej części budynku. Wysłuchawszy instrukcji, jak dojść trafiłem do przestronnej łazienki. Dopiero później zorientowałem się, że właśnie skorzystałem z prysznica dla zawodników KTH, którzy właśnie odbywali trening... te właściwe były gdzie indziej. Nikt nie nakrył mnie na tym przestępstwie, więc z uśmiechem na ustach poszedłem rozwieszać pranie. Odnalezienie odpowiedniej balustrady nie sprawiło najmniejszego kłopotu.
Godzinka w kolejce do myjni, lenistwo, kolacja... odprawa techniczna (PK na Lackowej przeniesiony na Przełęcz Beskid), dekoracja zwycięzców... po raz kolejny dumne wyjście na środek i wsłuchiwanie się w brawa:) Dziś wykręciliśmy 2 miejsce! Taki sukces nie może obyć się bez piwa. Pijemy nasze zdrowie... pomyśleć, że jeszcze tydzień temu serce dudniło ze strachu, czy my w ogóle jesteśmy w stanie poradzić sobie w tak trudnej imprezie... 


Na dziedzińcu pokaz slajdów, koncert „Wiewiórki na drzewie”, dobra zabawa. Pioseneczka „Gibam się” na długo zapadnie w pamięć! Przemiły wieczór :)


Dzień 5

Rozpoczęty wyjątkowo późno, o 7:00. Stopery skutecznie odgrodziły mnie od źródeł dźwięków niepożądanych:) Ze zdjęć wynika, że niektórzy (czytaj: Patrycja) już o 6:04 byli na tyle obudzeni, by fotografować śpiących :P



Jest chłodno, ale pogodnie. Dzień z pewnością będzie upalny. Miłe urozmaicenie po pierwszych dniach przedzierania się przez spontanicznie rwące potoki. Zwyczajowo obfite śniadanie dostarczyło wiele radości – na stół wjechała waza z kluskami lanymi! W jednej chwili odżyły miłe wspomnienia z wakacji u prababci :))) 
Punktualnie stawiamy się na starcie. Dziś jestem wyjątkowo spokojny. I to mimo świadomości, że Etap V jest najdłuższym w tegorocznej edycji TC. Według danych Organizatora, do Iwonicza Zdroju jest 91,1km a różnica przewyższeń to 4,3km. Tak sobie kręcąc w peletonie trafiamy na PK1. Tu można było sobie wybrać trasę zjazdu. Banda kilkunastu riderów pełnym gazem rusza w dół. Wyprzedzamy spokojniejszych i szatanimy w najlepsze :) Mateusz oczywiście z przodu – wolę widzieć co się z nim dzieje, niż mieć go na plecach. Zjazd kończy się w potoku Mochnaczka. Jest zbyt głęboki i szeroki, by przejechać go o suchych butach... cóż, w bazie znów trzeba będzie pożyczyć suszarkę :)
Następne kilometry to szybki przelot na Przełęcz Beskid. PK2 osiągnięty bezproblemowo. Trochę kręcę nosem na decyzję Sędziego o przeniesieniu PK ze szczytu Lackowej. Następny cel: Przełęcz Perehyba. Wydawało się, że z nawigacją znów będzie w porządku. Łatwa droga, potem ścieżka prosto na szlak... a jednak. Po dotarciu w okolice cerkwi w Bielicznej stwierdzamy, że NIC się nie zgadza. Stwierdza to również liczne grono współtowarzyszy. Panowie drwale nie potrafią nam pomóc. Po zwalonych fragmentach drzew, błocie obficie urozmaicających ścieżkę przedzieramy się dalej w poszukiwaniu zaginionej drogi. Część ekipy podejmuje decyzję o wspinaczce na grzbiet, gdzie powinien być żółty szlak. Taka też jest moja pierwsza decyzja, którą ułatwiło napotkanie drożyny pnącej się w dobrym kierunku. Po kilkudziesięciu metrach przestała być drożyną. Chaszcze, chaszcze, chaszcze... zawracam. Mijam kolejne 20 osób, które nie zgadzają się z moją opinią i napierają tam, skąd właśnie wróciłem. Może mają rację? Nieistotne, nie ma czasu na puste zastanawianie się. Jadę do miejsca, co do którego położenia na mapie nie mam wątpliwości. Ponowne szybkie studiowanie mapy i kompasu. Wybieram jedną ze ścieżek. Wraz ze mną Mateusz i kilka innych osób. To chyba tutaj. Po 15 minutach zdobywamy przełęcz, odnajdujemy szlak i pewność, że jedziemy w dobrym kierunku:) Do nadrobienia ponad 30 minut. Świetny zjazd niebieskim szlakiem, okraszony pyszną szarlotką domowej roboty kupioną w siole Ropki u gospodyni z zielonego domu. Drugi kawałek ląduje w pojemniku na jedzenie:) 



Wysowa Zdrój. Postój w sklepie. Jogurt, pączek i kiełbasa. Spotykamy wiele osób, wśród nich pechowcy, którym nawaliło zdrowie lub sprzęt – oni już kończą swój występ. Przed nami najtrudniejsza część etapu V – zdobycie Jaworzyny. Szlak niebieski będzie nam towarzyszył bardzo, bardzo długo. 
Pierwsze kilometry obiecujące. Szlak to drożyna, przejezdna, sucha... co prawda pod górę, ale smutno nie jest. Tym bardziej, że po każdym podjeździe jest przecież zjazd:) No, ale jak to w życiu bywa -  miłe są złego początki. W pewnym momencie zjazdu szlak skręcał ostro na północ w boczną drogę. Zrządzeniem losu właśnie tą drogą kolejna ekipa panów drwali postanowiła przeprowadzić główny trakt zrywki drzewa – nie trudno się domyśleć, co używany w tym celu ciężki sprzęt zrobił ze szlakiem. Metrowe koleiny, tony błota, kępy wyślizganej trawy, wszechobecne gałęzie, badyle. Totalny syf. Brawa za myślenie i cudowne w skutkach decyzje o przeistaczaniu szlaków turystycznych w przemysłowe taśmociągi. Zupełnie tak, jakby tuż obok nie wiodły inne drogi leśne :/



Innej sensownej drogi nie było, więc grupowo rozpoczęliśmy Pochód Straceńców przy akompaniamencie chóralnego wyrzucania z siebie przeróżnych słów łacińskich, powszechnie uznawanych za wulgarne. W takiej atmosferze wleźliśmy w polsko - słowacki pas graniczny i wtoczyliśmy się na Obycz. Stromizna zjazdu na Przełęcz Regietowską i przed nami już tylko Jaworzyna. Dystans ok. 1,3km, przewyższenie 240m. Większość wiedzie absolutnie „na krechę”. O jeździe rowerem nie ma mowy. Podłoże jest miejscami tak wyślizgane, że jedyną metodą ruchu postępowego w górę jest włażenie niemalże na czworakach z użyciem roweru jako czekana. 



Totalnie wykończony, zniechęcony i zły wbijam się na szczyt Jaworzyny. Jest godzina 15:05. Dotychczasowy pokonany dystans to ok 35km. Absolutna czasowa masakra. Zapowiedzi bardziej doświadczonych kolegów sprawdzają się w 100%. Dziś będziemy jechać „na lampce”. I to długo. Owszem, w kilku miejscach daliśmy nawigacyjnego ciała, kondycyjnie też kilerami nie jesteśmy. Ale nie sądziłem, że będziemy w aż tak głębokiej czasowej dupie. Trudno.




Widok z Jaworzyny okazał się być absolutnie wartym tego wdrapywania, co nie omieszkałem uwiecznić na zdjęciach, również pamiątkowym ze swoim udziałem – przemiła panna punktowa, Patrycja wyświadczyła przysługę :) Zdobyczny kawałek szarlotki przywraca pełnię radości życia. Można jechać dalej. Z mapy wynika, że czeka nas całkiem konkretny zjazd.
Kolejne metry okazały się być dokładnym odzwierciedleniem tego, co napotkaliśmy wczołgując się  na szczyt. Wtedy było niemalże pionowo w górę, teraz w dół. Z uskokami umożliwiającymi 20m loty, zwalonymi w poprzek drzewami uniemożliwiającymi zjazd. Gdzie się da – jedziemy. Niewielu podąża za naszym przykładem. Drepczą ostrożnie w dół prowadząc rowery obok. Zupełnie się im nie dziwię... W paru miejscach my również odpuszczamy. Ja, ponieważ takie atrakcje znam z przygód z Kaiserem i wiem czym grozi wywrotka. Mateusz, ponieważ ma żonę i dziecko.
Wszystko ma jednak swój kres, stok zmniejsza nieco nachylenie umożliwiając kontynuowanie jazdy. Ciśniemy. W pewnym momencie przednie koło wpada w uślizg, noga nie zdąża się wypiąć... w pełnym pędzie boczkiem szoruję grunt i pobocze usłane ostem, pokrzywami i „dziadami”. Kilka mocnych słów, polewanie wodą poparzonych miejsc ( czyli w zasadzie całego ciała ) i w drogę. Mateusza pewnie dogonię dopiero przy szosie. Zaaferowany wywrotką przeoczyłem odbicie szlaku niebieskiego i pojechałem wzdłuż granicy. Błąd wyłapałem dopiero mijając stary cmentarz, ale nie chciało mi się już wracać. Zjechałem do drogi po słowackiej stronie. 
Błąd okazał się przypadkowo szczęśliwą nawigacją:) Oczom ukazały się bowiem dwie rzeczy: pozytywna w postaci słowackiego sklepu przygranicznego z milionem rodzajów alkoholi wysokoprocentowych, jednym rodzajem soku (multiwitamina) i brakiem wody mineralnej oraz druga negatywna – chmury. Czarne. „Zaraz zacznie lać” - myślę sobie. Po dokonaniu niezbędnych zakupów i przejechaniu max. 200m zerwała się wichura i rozpoczęła ulewa... przydrożne próby sensownego założenia podartego płaszcza zakończyły się fiaskiem. Pozostało moknąć... ale jechać! Mateusza nie spotkałem, zasięgu brak. Z miną i nastrojem straceńca jadę przed siebie. Humoru zdecydowanie nie poprawia spotkanie kolegi jadącego w kat. Solo, który schodzi z trasy – kolano się poddało. W grobowym nastroju jadę dalej. Na szczęście przestało padać. Piaszczysta droga prowadzi na wschód odkrytym terenem, dość płaskim. Tempo jazdy wzrasta, spożyte batoniki i muzyka z mp3 dodają sił.
Nadkładam drogi jadąc na Przełęcz Długie przez cmentarz wojenny nr 44 od pn - wsch  zamiast od pd - wsch. Lepsza droga. Z przełęczy relaksujący zjazd, piach staje się asfaltem. Kompletnie pusta szosa nr 992 do Ożennej - to w górę, to w dół, to jakiś pies, to stado krów prowadzone całą szerokością jezdni... Słońce powoli chyli się ku zachodowi.



Zmęczony cieszyłem się z powodu bliskości bufetu. Niestety tego dnia Fortuna nie była po mojej stronie. Droga z Ożennej do Huty Polańskiej wiodła przez tereny Magurskiego Parku Narodowego, którego dyrekcja znana jest z absolutnej niechęci do jakichkolwiek form przemieszczania się turystów. Trochę niespodziewany ten Park w sumie, bo na mapie nie był oznaczony. Dojeżdżając do tablicy informacyjnej spotkałem kilkunastu bikerów, którzy żywo nad czymś dyskutowali. Jakiś pan zdziwiony naszą obecnością sugerował pojechanie inną drogą, bo po Parku nie można rowerem jechać i Straż Parku na pewno nas przegoni. My przeświadczeni jednak, że Organizator uzgodnił trasę przejazdu z Dyrekcją bez obawy postanawiamy jechać dalej. Ruszam pierwszy. Droga asfaltowo- szutrowa. Jest znak Parku. Żadnej tablicy informującej o zakazie jazdy (w Bieszczadach są takie mimo, że to podobno większe zadupie). Jadę dalej. Pędzę drogą w dół, robię nawrót w prawo i wspinam się na kolejne zbocze. Tam napotykam strażnika. Mówię mu „Dzień dobry", on mi odpowiada i NIE ZATRZYMUJE. Nie krzyczy, że nie wolno jechać. No to jadę dalej. Rozpędzam się, bo droga znów wiedzie w dół. Zakręt...i nagle widzę kilkadziesiąt metrów przed sobą patrol Straży Parku, który właśnie zajeżdża mi drogę. Zero wyjaśnień. Po prostu stanęli w poprzek drogi, w którą miałem zamiar skręcić. Sytuacja kompletnie dla mnie niezrozumiała. Nie chcą przepuścić. NIE WOLNO!! Nie pomagają żadne tłumaczenia. Panowie nie są specjalnie mili. Nie przedrę się, a jeśli spróbuję to pewnie zaczną strzelać...
Do bufetu było 4km – jadąc trasą. Zrobiło się ponad 15. Jedyny objazd prowadzi przez Krempną. Dojeżdża reszta ludzi. Co robić? Jedziemy. Dobrze, że ciągle w dół. Prędkość ponad 30km/h więc czasowo nie będzie najgorzej. Choć i tak w tym momencie dotarcie na metę choćby przed 20:00 należało odłożyć między bajki...



Mając już totalnie wbite we wszystko zjeżdżamy do Krempnej. Okupujemy sklep (Danio, kiełbasa, pierniczki itp.). Zasięgu oczywiście brak. "Kochana pani pożyczy nam stacjonarny tel. - zadzwonić chcemy". Oczywiście przemiła pani sklepowa użycza telefonu stacjonarnego. Próbuję dodzwonić się do Rygla, by poinformować go o zaistniałej sytuacji i podziękować za profesjonalizm w wytyczaniu trasy. Bezskutecznie.
Półgodzinny postój i biadolenie ekipy nieco nuży. Siadam na rower i jadę w kierunku Polan z zamiarem dotarcia na PK6 od północy. Asfaltowa droga wiedzie płaskim terenem. Dobra rozgrzewka po zbyt długim, kolejnym postoju. Po ok.15-20min docieram do właściwego skrzyżowania... i oczom nie dowierzam – Patrol WOŚP z rozstawionym bufetem. Szok totalny. Odchipowuję PK6 i wysłuchuję opowieści Kai i eMCiego. Wieść o akcji ze Strażą MPN poszła w świat, więc przenieśli bufet na spodziewane miejsce przejazdu zatrzymanych. Miło.



Zaczyna zapadać zmrok, nie marudzę i jadę dalej. Towarzyszy mi grupka miejscowych dzieciaków. Chłopaki na mój widok przyłączyli się, niektórzy na rowerach, reszta biegnie. Z uśmiechami opowiadają o swoich wakacjach. Jeżdżą na rowerach, kąpią się na basenie, trochę wycieczek do miasta... „Basen jest u kolegi w ogrodzie, taki dmuchany. Ale fajnie jest...”. 
Jestem pod ogromnym wrażeniem. Nie sądziłem, że spotkam się z takimi oznakami spontanicznej sympatii... autentycznie wzruszyłem się. Zaczyna padać, żegnamy się.
Zacząłem myśleć o tym, co ich czeka w życiu. Czy pozostaną w Polanach, czy wyjadą w świat. Co ich spotka. O czym marzą... czy spełnią te marzenia. I wreszcie ja. „Czy moje życie jest faktycznie tak beznadziejne? Zobacz, jaką reakcję wywołałeś u tych dzieciaków. Spontaniczna sympatia, tylko dlatego, że jesteś tu i teraz, jedziesz na rowerze. Tak po prostu... OK, ostatnie miesiące to totalna uczuciowa porażka, pomyłka. Panna, w której upatrywałeś spełnienie innego wielkiego Marzenia, totalnie zawiodła. Zdradziła. Porwała na strzępy wszystko to, co jej dałeś. Odarła z nadziei, wiary, zaufania... i jeszcze zachowywała tak, jakby nie robiła nic złego. Niby zagubiona... zupełnie nieświadomie załatwiła sobie nowego chłopca i teraz siedzi sobie z nim w Zakopanym zapewne nieświadomie dając mu d***. Ale niby to ty jesteś ten zły, wstręty, źródło jej złego samopoczucia. Przyjechałeś i nie wiadomo czego chcesz. Smęcisz, chcesz rozmawiać, nie potrafisz zrozumieć, czekasz pod domem jak jakiś desperat, ograniczasz jej horyzonty. KURWA! Porażka. Ale do cholery jesteś teraz tutaj. W Polanach. Żywy. Zdrowy. Nie cierpisz głodu ani biedy. Możesz realizować swoje pasje. Twoim dzisiejszym największym zmartwieniem jest to, gdzie będziesz spać. Za kilka godzin skończysz piąty etap jednego z największych hardcore'ów, na jakie może się zdobyć facet jeżdżący w MTB. Ucieleśniasz Wielkie Marzenie. Dokonujesz właśnie rzeczy, na którą zapewne nie będzie potrafić zdobyć się praktycznie 99.9% bikerów! Przełamujesz własny strach, słabość, ból. Kibicuje ci najbardziej wartościowa kobieta, jaką kiedykolwiek poznałeś. Towarzyszy ci duchem, myśli o tobie! Choć na to absolutnie nie zasłużyłeś... Stary, przestań żyć złudzeniami. Spójrz trzeźwo na to, co cię otacza. Pierdol Baśkę. Nie zasługuje na ani jedną więcej tęskną myśl. DOCEŃ TO, CO MASZ!! UŚMIECHNIJ SIĘ!! ZACZNIJ BYĆ SZCZĘŚLIWY!!” wykrzykuję z siebie pośród pierwszych kropel deszczu i pogłębiającego się mroku. Dobrze, że nie ma nikogo obok. Wyrzucony potok słów przynosi psychiczną ulgę , trzeźwieję na umyśle.
Szybki postój na poboczu. Dołącza kilku chłopaków z grupy pechowców zawróconych przez Straż Parku. Zakładam czołówkę i przeciwdeszczowy strzęp kompleciku. Pod wpływem przemyśleń wezbrała we mnie sportowa złość. Zaciskam zęby i mając w dupie deszcz, ruszam napierając na pedały z niezłomnym postanowieniem dojechania do Iwonicza przed 22:00. Pora udowodnić sobie, kto tu ma prawdziwe jaja. Nie sweterek, nie większa fura, nie błyszcząca gitarka i pięknie grane akordy, nie mgr inż. obroniony 3 miesiące wcześniej, nie wpierniczanie się w czyjeś życie i rozwalanie innemu facetowi marzeń są dowodem na ich istnienie. Samo dojechanie do Iwonicza też nie jest. Ale pokazanie charakteru już bardziej.

Leje... nasz peleton rozciągnął się niemiłosiernie. Nie wszyscy dają radę. Na szczęście każdy ma światło, więc może jechać własnym tempem. 
Asfalt, asfalt, asfalt... im bliżej Iwli i głównej drogi, tym więcej aut. Nie jest bezpiecznie. Napieram tak mocno, jak tylko się da, żeby możliwie szybko uciec z tej drogi. Skręt na Duklę. Tu już latają busy i TIRy. Te kilka kilometrów jazdy poza terenem zabudowanym (w zabudowanym już były chodniki) zapamiętam chyba do końca życia.
Gunia poszła dziś do kina:) Ale nadal wspiera. Również dlatego nie chcę się poddać. Duklę witam niemalże śpiewając psalmy pochwalne. Mapa „nieco” zalana, ciężko odczytać, którędy z Dukli należy się wydostać. Na Rynku podjeżdżam do popijających piwo chłopaka i dziewczyny. „O Stary! Skąd jesteś? Z Trójmiasta? Oooo! Napij się z nami!” Nie oponowałem i łyknąłem piwka:) Podziękowałem, zanotowałem w pamięci porady nawigacyjne miłej pary i pognałem dalej. Cergowa, Jasionka, Lubatowa. Opady ustały. 
Zatrzymuję srebrną Ibizę na krakowskich blachach. Mają GPS więc mogą potwierdzić, czy jadę dobrze. Potwierdzają. Wzeszedł księżyc ukazując kontury pobliskich gór i pagórków.  Niemalże metafizyczne przeżycie jakim była jazda po odkrytym wzgórzu nad Lubatową, potem zjazd w dół serpentynami po drodze oświetlanej przez księżyc i czołówkę...  w  oddali widać przeciwległy stok i czerwone światła samochodu. To pewnie te Krakusy. Tamtędy  wiedzie i moja droga, ech...
Ostatni podjazd i długi, długi zjazd lasem do Iwonicza. Miasto pięknie oświetlone. Meta ustawiona w centrum, na Placu Dietla. Jest Sędzia Krzysiek, jest Rygiel. Na zegarku 21:58. Dojechałem :)



Jadę do Sanatorium Uzdrowiskowego „Ziemowit”, gdzie jest baza etapu. Bardzo ciekawy budynek. Tym ciekawszy, że kompletnie się w nim gubię :) Jadalnia już zamknięta. Prysnęła nadzieja na kolację. Znajduję miejsce do spania. Na korytarzu, tuż obok dyżurki pań pielęgniarek. Są bardzo miłe i ofiarowują pomoc w postaci wrzątku i herbaty. Pełnia szczęścia osiągnięta, bo przybiega Mateusz. Znalazł wózek z porcjami kolacji, przykrytymi folią. Jedzenie jest jeszcze letnie. To i gorąca herbata napełniają nasze żołądki:) Rower myję wężem strażackim. Siebie myję w łazience dla niepełnosprawnych. Siedzę chyba z pół godziny pod gorącym prysznicem :) Więzadła krzyżowe bolą niemiłosiernie. Czyli jestem już dość mocno wyeksploatowany. Pani pielęgniarka wyciąga pomocną dłoń z pigułką Ketonalu 100mg. Ból ustaje. Godzina 1:00. Dobranoc:)


Dzień 6

Kwas - wczorajszy etap policzyli tylko do PK5, przed MPNem. Zamiast 12h nasz czas to 6h10. Taaa... wtedy to ja jadłem szarlotkę na szczycie Jaworzyny – o mecie nawet nie marzyłem.



Na śniadaniu kolejne emocje, spowodowane segregacją gości. Niektórym z naszych po prostu się pomyliło i zasiedli do stołów przeznaczonych dla kuracjuszy :) Na szczęście udało się podmienić talerze zanim obsługa lub niezadowolone starsze panie podniosłyby larum. Skąd mogliśmy wiedzieć, że dostajemy inne żarcie od reszty osób nocujących w ośrodku?
To nie był koniec organizacyjnych wpadek. Ale póki co dokonaliśmy porannego ceremoniału pakując się i wsłuchując w dźwięki bębnów. Kwiecista przemowa młodego pana wójta / burmistrza / prezydenta Iwonicza – Zdroju bardzo przypadła do gustu – zaproszenie do odwiedzin na pewno zrealizujemy: na kolejnej TransCarpatii lub na emeryturze :) 



Tuż przez samym startem łykam jedną z zawiniętych w serwetkę tabletek Ketonalu 100mg, sprezentowanych przez panie pielęgniarki. Ruszyliśmy. Znów żwawo, znów uśmiechnięci, znów żądni górskich widoków, przygotowani na wszelkie niespodzianki. 
Bardzo, ale to bardzo stromy podjazd osiedlowymi uliczkami Iwonicza. W pewnym momencie zdecydowana większość osób zbacza z kursu kierując się asfaltem bardzo mocno w dół. Nie przejmując się tym jedziemy dalej wcześniej wytyczonym szlakiem. Na mapie jest bowiem bardzo jasno określone miejsce startu ostrego – obowiązkowego. Wspinamy się wobec tego. Mozolnie i długo. Szlak jest strasznie dziurawy. W końcu nie wytrzymuję – niecierpliwie wołam Mateusza i jego GPS, żeby skonfrontować tracka z mapą. Przeczucia okazały się trafne – JUŻ DAWNO minęliśmy punkt startu ostrego... tyle, że go nie było. Zalała nas fala złości – ta całą banda jadąca dalej asfaltem była już pewnie o jakąś godzinę drogi przed nami, a my po raz kolejny płacimy „frycowe”. Opłacało się zignorować przykaz stawienia się na starcie ostrym. Inna sprawa, że czerwony szlak Iwonicz – Rymanów wkrótce przeobraził się w pnące się do góry absolutnie nieprzejezdne błotne koryto, miejscami ekstremalnie trudne do choćby przeczołgania się (tak, zwalone drzewa na wysokości bioder też były). Zdawać by się mogło, że żadna istota myśląca nie poprowadzi trasy rowerowej tego typu ścieżyną – a jednak.



Kolejny raz okazało się, że osoba wytyczająca trasę sugerowaną nie pofatygowała się, żeby ją zweryfikować w rzeczywistości. Repertuar łacińskich słów został, z braku nowego, powtórzony. W całości. Wiązka „podziękowań” niebawem trafiła do samego Rygla, bowiem osobiście stał na PK1 za Rymanowem. Jakoś mimo uszu puściliśmy informację, że zamierzają wraz Sędzią zmienić etap VII w „Etap Przyjaźni” i badają nastroje uczestników. Przecież my tu cały czas mamy etapy przyjaźni – kolarskie, o ile w ogóle da się jechać!
Skierowaliśmy rowery dalej pod górę, w kierunku cerkwiska Wołtuszowa. Ciekawe drewniane rzeźby na moment zatrzymały nas w tym miejscu, po czym pognaliśmy dalej. 



Dość szybko odpuściliśmy mordercze podjeżdżanie na rzecz wykańczającego, aczkolwiek bardziej relaksującego podchodzenia. W tym stanie zaskoczyła nas ponownie para fotografów:) W Mateuszu ponownie obudziło się COŚ, czego efektem jest kolejna partia fotosów.



W końcu udało mi się oderwać go od obiektywów. Szlak znów wjechał do lasu i zaczął opadać lekkim trawersem. Z dawna wyczekiwany soczysty zjazd okazał się niemożliwym – powtórka błotnego koryta sprzed Rymanowa. Po kilku ratujących życie udanych , na szczęście, ewakuacjach z roweru w pochmurnych nastrojach zeszliśmy do rzeki. Rowery i my sami byliśmy oblepieni błotem do tego stopnia, że jedyną rozsądną czynnością było mycie w rzece. Woda lodowata, błoto oporne. Już umyci wtarabaniliśmy się jakoś na szosę. Teraz ZJAZD! :)


A po zjeździe podjazd, w kierunku Puław Dolnych. Po drodze dał znać kolejny pech. Mateuszowi padła tylna przerzutka. Pozostając z przełożeniami 2/7 i 3/7 daleko w górach się nie zajedzie, zarządziliśmy więc pit-stop techniczny. Z nieba leje się żar, my kombinujemy, a czas leci... diagnoza: przerwany pancerz w okolicy suportu (sprytnie ukryty defekt) uniemożliwia działanie przerzutki. Podjechaliśmy do robotników remontujących most na Wisłoku po obcęgi. Dzięki tej pomocy naprawa jest sprawna... i nieskuteczna. W Specu pancerz może i musi być tylko jednoczęściowy... prawie godzinne wysiłki spełzły na niczym. Mateusz musi jechać dalej bez tylnych przełożeń.
Po morderczym podjeździe do Puław Górnych i dalej, na Kiczerę zaliczamy PK2. Zatrzymujemy się na kilka minut i rozmawiamy z ekipą punktową. Oni już zamierzają zamykać punkt. Mamy szaloną obsówę czasową. 
No i stało się to, co było w zasadzie nieuchronne. W zaistniałych okolicznościach Mateusz powiedział „pas”. Nie da rady dalej jechać w takich warunkach, z kontuzjowanym kolanem. Dzwoni do Piotra z prośbą o zwiezienie do bazy. Ja postanawiam nie odpuszczać.

Od tej pory jadę sam.


Wybiła godzina 14:00. Pięć godzin wdrapywania, brnięcia i człapania. Za mną tak na oko jakieś 30% dystansu. Zanosi się na kolejny romantyczny „wieczór z lampką” na czole :) Dalsza moja droga wiedzie czerwonym szlakiem wzdłuż pasma Bukowicy. Grzbiet jest zalesiony, brakuje spektakularnych widoków. Za to pod kołami nie brakuje pełnej gamy „spowalniaczy” :)



Sprawiają one, że moim największym marzeniem staje się odnalezienie szutrówki, która według mapy w odległości ok. 1km za drugim wzniesieniem powinna przebiegać tuż obok szlaku. Ze względu na nieprzychylność terenu poza szlakiem, nie decyduję się na wcześniejsze poszukiwania „na rympał”. 
Kombinuję „na oko”, gdyż mając urwany licznik w rowerze nie jestem w stanie precyzyjnie określić prędkości z jaką jadę, a tym samym przebytej odległości. Jadę niezadowalająco powoli – spowalniacze pozdrawiają. Wzmożona czujność, obserwacja terenu i wskazań kompasu... we właściwym kierunku odchodzi coś, co można określić metaforą tudzież alegorią błotnego koryta w zamyśle będącego drogą. Z mapy wynika, że wyśniona szutrówka przebiega tuż przy szlaku, ale do niego nie dochodzi. Oznacza to, że znajduje się jakieś 30m poniżej grzbietu. W panujących okolicznościach przyrody odległość ta zupełnie wystarcza, by jej nie móc dostrzec ze szlaku. Zostawiam rower pod krzakiem i staczam się w dół korytem... 100 kroków... COŚ widzę!! JEST! JEST! JEST Droga :) To musi być ta właściwa. Innej nie ma na mapie. Zresztą, mam to gdzieś - jest szutrowa, równa, szeroka i biegnie w dół :) Wbiegam zatem po rower po czym potykając się o własne nogi niezdarnie lecę w dół, by twardo stanąć na mym Obiekcie Marzeń :)
Jest świetna. Jest szybka. Pozbawiona błota, korzeni, chaszczy – jakichkolwiek spowalniaczy. Uśmiecham się coraz bardziej. Prawdopodobnie dzięki odnalezieniu tej drogi zaoszczędzę minimum 1,5h w porównaniu z dalszą jazdą szlakiem. Relacje usłyszane na mecie od kolegów, którzy drogi nie odnaleźli i przedzierali się dalej dały mi pewność, że naprawdę podjąłem świetną decyzję, najlepszą z możliwych. Szlak żółty, do którego należało dotrzeć czerwonym okazał się absolutnie nieodnajdywany i nieuczęszczany (kolejna organizatorska wpadka). Tylko dzięki pomocy lokalnego pszczelarza chłopaki byli w stanie ów szlak zlokalizować ( miał postać znaków żółtych naniesionych na losowo wybrane drzewa).
Mój „zjazd szczęścia” trwa i trwa. Wokół rozpościera się piękny widok, bowiem jadę doliną między Ubyczem a Kowalową. Nogi odpoczywają, batony jeden po drugim znikają w przełyku. I tak aż do asfaltowej drogi 897 łączącą Moszczaniec z Komańczą. Tutaj powinny rozlec się gromkie brawa dla Funta Sieroty :) Albowiem: dojeżdżam do szosy od strony północnej. Czyli wschód mam po lewej ręce. Tam jest Komańcza. Tam należy jechać. Tymczasem co robi Funt Sierota? Jedzie w PRAWO. Dopiero mijając przystanek PKS „Moszczaniec” orientuję się, że zrobiłem coś strasznie głupiego. Już nawet nie mam siły się na siebie wściekać. Zawracam i po pół godzinie wracam do punktu wyjścia. A mogłem już dojeżdżać do Czystogarbu na bufet... ech... 
Kompletnie pusta, nieuczęszczana o tej porze droga wije się w nieskończoność, każde kolejne wzniesienie przysparza bólu. Zatrzymuję się, by zażyć kolejną niebieską pigułkę Ketonalu. MAM KRYZYS!! Wlokę się powoli niecierpliwie wypatrując wsi. Na którymś z podjazdów wyprzedza mnie srebrny sedan na sanockich rejestracjach. Na szczycie zatrzymuje się, wysiada z niego jakiś facet z aparatem, kładzie na asfalcie i robi mi zdjęcia. Na pewno fajne ujęcia. Szkoda, że nie mam pojęcia kim ów człowiek jest i fotek zapewne nie zdobędę... Pyta, czy u mnie wszystko OK i czy jadę na bufet, po czym odjeżdża.
17:40 – Czystogarb. Po bufecie ani śladu. Zrezygnowany robię foto tablicy informacyjnej na dowód mojej obecności na PK5 i ruszam dalej.
Przyglądając się, jak popołudniowe słońce oświetla okoliczne stoki zwalczam kryzys formy. Każdym nerwem czuję, że to już blisko. Kilka kilometrów dalej płynie Osławica – rzeka będąca umowną granicą Beskidu Niskiego i Bieszczadów. Moje Marzenie o dotarciu tam rowerem  miało się za chwilę SPEŁNIĆ :)))
Rozmyślam o tym, co już za mną. O minionych pięciu dniach jazdy. O przygotowaniach do startu w TransCarpatii. Uśmiecham się do siebie. Po raz kolejny czując, że doświadczam czegoś fantastycznego :) Jakby chcąc mi dopomóc, droga zaczyna opadać. Nabieram prędkości i jeszcze większego uśmiechu. Zważam na muchy starając się ich nie zjadać. I kręcę pełnym piecem zjeżdżając z ostatniego zbocza Beskidu Niskiego. Patrzę przed siebie i widzę już tylko Bieszczady:) 
Stacja benzynowa. Schronisko. Niedawno odbudowana cerkiew pw. Opieki Matki Bożej. „Wolne pokoje, noclegi na sianie”. Yes Baby, there is... KOMAŃCZA! :)



Jest już strasznie późno, ale jestem tak głodny, że zbaczam nieco z trasy i nacieram na Delikatesy. Obiadokolacja mistrzów: duże Danio z batonem Chocapic zamiast łyżki, kanapki i herbata. Wdycham przedwieczorne świeże powietrze. Czuć Bieszczady:))) Pamiątkowa fotka „O rowerze, który dojechał w Bieszczady” i z podładowanymi akumulatorami pobekując z cicha obieram kierunek Duszatyń. Dochodzi godzina 19:00.
Zatrzymuję się na moście na Osławicy. Za mną Niski, przede mną Bieszczady...


„Funt, ty płaczesz?” - nie płaczę, po prostu najzwyczajniej w świecie się wzruszyłem. To nie tak, że nie wierzyłem. Tyle, że to wszystko miało wyglądać inaczej. Prócz radości w moim sercu miało być coś jeszcze. Zupełnie odmiennego od stanu obecnego. Jestem szczęśliwy, a jednak czegoś mi brak. A raczej kogoś.
Nie można mieć wszystkiego. Dlatego staram się cieszyć tym, co mam. Tego pięknego uczucia spełnienia nie odbierze mi nikt. Udowodniłem sobie, że potrafię. Teraz trzeba postawić kropkę nad „i” - dojechać do Baligrodu,a potem ukończyć TransCarpatię!
Droga do Duszatynia to takie nie wiadomo co – ni to asfalt, ni to szuter, ni to nie wiem. Najpierw zwyczajowo ostro pod górę, potem nieco mniej ostro w dół do osady Prełuki. Stamtąd odbijam w prawo. Jadę sobie wzdłuż Osławy równym tempem. Po 7km docieram do Duszatynia.
Łapię PK7, na którym siedzi zmarznięta Natalia. Wiem, że jestem jednym z ostatnich zawodników, a ona już dawno powinna zejść z punktu. Jest godzina 19:45. Natalia ma rozładowany telefon, użyczam jej swojego. Nokia niestety kompletnie oszalała po włożeniu kary Ery :/ Niezły cyrk na koniec dnia... w końcu jakoś zadziałała, dziewczyna skontaktowała się z kimś, kto mógłby ją stamtąd zabrać. Podwózka rowerem tym razem nie wchodzi w grę. Do mety jeszcze bardzo daleko.
Po założeniu „lampki” ruszam na Mików. Zapada już zmrok, a przede mną chyba najciekawszy odcinek dnia: 2km drogi gruntowej + 4 brody przez Osławę... pozostaje jedna kwestia – jak przedostać się przez rzekę nie mocząc butów. Bieszczadzkie wieczory nie należą do najcieplejszych, więc tak średnio sobie wyobrażam napieranie ~20km w mokrych butach... 


Bród nr 1: easy – obok drogi jest nieczynny most kolejowy. Dojście do niego wiedzie absolutnie zachaszczonym  nasypem. Najniższa pokrzywka ma 1,5m wysokości – nie robi, przedzieram się, przełażę przez most, znowu się przedzieram i oto jestem:)

Bród nr 2: brak mostu. Po drugiej stronie rzeki widzę samochód terenowy. Obserwuję bacznie jego przejazd próbując zgadnąć głębokość. Nie wygląda najgorzej. Ryzykuję i wjeżdżam. Bardzo powoli, by nie powodować fali, pedałując pół obrotami. Udało się, butów nie utopiłem:)

Bród nr 3: powtórka z rozrywki. Poziom trudności wzrasta, gdyż rzeka jest w tym miejscu szersza. I tym razem mam szczęście.

Bród nr 4: o nie, tam nie wjadę! Szczęśliwie, nieopodal dostrzegam most kolejowy. Tylko jak do niego dojść... po dłuższej chwili odnajduję tory. Tym razem przedzieranie się przez zachaszczony nasyp jest dużo dużo gorsze. Zdążyły tutaj już wyrosnąć małe drzewa, ścieżki nie ma żadnej, tor jest ledwo widoczny a nasyp wąski i strony. Co chwilę wplątują się jakieś pnącza, gałęzie itd., wszystko jest mokre od rosy, strącam kolejne pajęczyny odganiając od siebie wspomnienia scen filmów grozy oraz myśli o mieszkających tu gatunkach pająków, płazów i gadów. Po prostu gramolę się do przodu z wybałuszonymi do granic oczami. Trwa to całą wieczność a to niby tylko 300m. W końcu jest most. W dużo gorszym stanie od poprzedniego. Mnóstwo dziur. Balustrada w jednym kawałku, ale siedzi na niej chyba milion pająków. Fuj! Ale zostać nie mogę, więc czym prędzej uciekam stamtąd. Pozostało ostatnie przedzieranie przez chaszcze. Wiem, że droga jest nieopodal, ale drzewa, zarośla i krzaki rosną tutaj tak gęsto, że o przejściu „na krechę” nie ma mowy. Lezę do przodu trzymając się torów. Po ponad 30 minutach , chyba tylko jakimś cudem, w końcu wchodzę na drogę. 

Obraz nędzy i rozpaczy. Cały mokry (ale nie przemoczony:) ) podskakuję intensywnie i otrzepuję się z ewentualnych drapieżników, wydłubuję krzaki z roweru i doładowuję się batonikiem. Tak na zachętę. Jest już kompletnie ciemno. Droga z Duszatynia do Mikowa zajęła mi ponad godzinę. W ciągu dnia zapewne trwałoby to 10minut, bez kombinowania z przełażeniem przez rzekę.   
No dobra, to co? Teraz już tylko drożyną na Przełęcz Żebrak i w dół do mety? Pestka! Ironia aż cieknie z ust:) Wszyscy wiedzą, że Żebrak to killer. Tylko ja i moja lampka, a wokół ciemności nieprzeniknione. Gdzieś w okolicy szumi płynąca rzeka, droga z każdą minutą robi się coraz bardziej strona. Ok. 22:00 docieram na przełęcz po drodze wciągając resztki jedzenie oraz (sick!) żel bananowo - truskawkowy.



Po krótkiej przerwie na odczyt pamiątkowych tablic i foto ruszam na Baligród. Jedyny czynnik spowalniający to widoczność – czołówka daje dość niepewny snop światła, a droga usiana kamiennymi niespodziankami. Tym nie mniej prędkość wywołuje gęsią skórę. Jest rześko. Już bez przygód docieram do ośrodka Bystre.
Thanks God! Meta :) Towarzystwo już grilluje, popija piwko, muzyka gra... machają i biją brawo. Zdziesiątkowany SSPG Politechnika Gdańska Racing Team dotarł na metę. Jest ok. godziny 23:00. „Stary, Ty to masz jaja! Gratuluję!” - to mówi Piotr. Sędzia uśmiecha się pod nosem. Rygiel z wybałuszonymi oczami patrzy na zegarek, nie dowierzając, że tyle czasu jechałem:) Ktoś przynosi mi podwójną porcję ryżu z jabłkami i cynamonem... wszystko to czule łechce moją próżność i pychę, ha ha:)



Dostaję info, że Etap VII został przemianowany na „Etap Przyjaźni”, tzn nie będzie brany pod uwagę w klasyfikacji generalnej. Lekka konsternacja mnie ogarnęła, a po minach innych zawodników widzę, że też mało z tego rozumieją. Większość dla świętego spokoju zaczęła pić piwo i nie denerwować się. Zapewne te rzekome uzgodnienia z Dyrekcją BdPNu to kolejny pic na wodę, więc  Organizator woli umyć ręce zawczasu i puścić zawodników na ich odpowiedzialność. No pięknie... ale kij! Jedziemy!!
Nie ma czasu na przebieranie i mycie. Wpadłem na metę w czasie zakończenia, więc nie chcąc przepuścić imprezy do końca zostaję tak, jak stałem :) Mateusz wyczarował dla mnie porcję kolacji, jakaś przyjazna dusza wyciągnęła spod lady podwójną porcję regeneracyjnego ryżu z cynamonem, ktoś poklepał po plecach... 
Jestem super zmęczony, ale jeszcze bardziej zadowolony. Dałem radę!:) No, ale przecież nie można piać z zachwytu w nieskończoność, jutro do złojenia dobrych kilka kilometrów – odszukuję łazienkę a potem daję nura do śpiwora. Dobranoc!


Dzień 7

Zgodnie z zapowiedzią, lecimy „Etap Przyjaźni”. Oznaczało to, że pobudka była dużo później, start również. W spokojnej atmosferze, bez zwyczajowego pośpiechu pozbieraliśmy graty, najedliśmy do syta, podreperowali rowery i wio! 

Nie będę się rozpisywać. Tego nie da się opisać! :) Bieszczady i ja. Piękne słońce, świetna widoczność, Ketonal znieczula skutecznie... I'm soooooooooooooo happy! Znajome szlaki, grzbiety, szczyty – na nowo odkrywane z perspektywy roweru. Nie jest łatwo śmigać po tych bieszczadzkich ścieżynach :P Na podjeździe na Wołosań spotykam grupkę piechurów z plecakami. Patrzę... oczy ze zdziwienia przecieram... „Cześć Sis!” - wołam. Tak, spotkałem siostrę mą jedyną wraz z bandą młodocianych rzezimieszków od Jarka :) Pogadaliśmy chwilę. „Do zobaczenia jutro!” i pognałem dalej. Mateusz też ciśnie, naprawił rower, więc próbuje zrekompensować sobie wczorajszy dzień.

Na koniec znów Żebrak, znów zjazd do ORW Bystre. Teraz to dopiero jest prędkość – widać absolutnie wszystko ;) Jedziemy łeb w łeb, koło przy kole, pedał przy pedale ( jak mawiał klasyk polskiego komentatorstwa sportowego)...i Mateusz łapie kapcia! No nie... całe Karpaty przewaliliśmy się bez jednej przebitej dętki a tu, na prawie równej drodze... no nic, szybko łatamy i pompujemy tyle o ile, bo meta już bardzo blisko. Niby etap przyjaźni, ale poczucie rywalizacji nie zginęło! 




Na metę wjeżdżamy z dzikim okrzykiem „Yes! Yeees! Yeeeeees!” przy akompaniamencie braw. Jeszcze tylko zdjęcie pod bramą i grupowe z Ryglem – TransCarpatia 2010 ukończona. I zakończona. Po prawie 57h jazdy i 560km dystansu osiągnąłem metę swojego Marzenia. Odtąd mogę zamienić słowo „byłem”, na „ukończyłem” TransCarpatię... coś niesamowitego! Łza wzruszenia gdzieś tam się zakręciła... to naprawdę już koniec? :)


Tak, to już koniec. Umyty, najedzony, spakowany. Niekończące się rozmowy jednak dobiegają końca. Ludzie powoli się rozjeżdżają. Piotr kompletuje załogę Mondeo, ja montuję rower na bagażniku w samochodzie Mateusza -  z Nysy przyjechał jego Tato. Wszyscy wracają do domów - ja zostanę w Bieszczadach  jeszcze kilka dni. 




Piękne słońce 21 sierpnia 2010r chyliło się ku zachodowi, gdy opuszczaliśmy Bystre. W Komańczy czekał już na mnie Jarek, a w Duszatyniu ekipa z chlebem i solą...





Few next days

Następne 3 dni spędziłem z grupą młodzieży, która pod przewodnictwem Jarka spędzała wakacje w górach. Kilka nowych twarzy, reszta dobrzy znajomi. Sobotnia noc pod namiotem w Duszatyniu (tuż obok Brodu nr 1), niedzielne przejście do Komańczy, poniedziałkowa wycieczka do Sanoka i wtorkowy powrót do domu przez Przemyśl ( wyjazd z Komańczy o 5:30).
Zeszło ze mnie całe sportowe ciśnienie. Mogłem delektować się zwycięstwem nad samym sobą. Trochę to również odchorowałem – organizm upomniał się o swoje i nieco dał się we znaki. Ledwo zginające się kolana, ból brzucha i pleców. Wiadomo, nie żałowałem się ani trochę. Teraz mogę pocierpieć, nie ma problemu:)

A w Gdańsku na Dworcu Głównym spotkałem Agnieszkę :))) Przytuliła i pogratulowała. Niesamowite, jak bardzo jej jestem wdzięczny za to, że jest. Za jej wsparcie :))) Wraz z nią, moją Sis, Marcelem i jego Bratem pojechaliśmy do domu. A potem? Nie obyło się bez wieczornego wypadu na miasto, hehe:)



Kilka słów na koniec

Minął miesiąc od powrotu z gór. Siedzę w gdańskim mieszkaniu, za oknem zimno i pada. Przyszła jesień. Jednak w sercu wciąż jest lato, druga połowa sierpnia:) Uczucia i wspomnienia przeżyć związanych z tym cudownym tygodniem na rowerze wciąż są obecne i zapewne pozostaną na bardzo bardzo długo. Za kilka dni wrócę w Bieszczady. Bez roweru. Będę podziwiać piękno jesiennej szaty gór. Znów będzie cudownie...
Niejednokrotnie słyszałem, że TransCarpatia to piekło. Wsłuchując się w opowieści uczestników, o ich przeżyciach na trasie, nie sposób się z tym stwierdzeniem nie zgodzić. Wszak nieczęsto musimy stawiać czoła przeciwnościom samemu będąc na granicy wyczerpania. Każdy etap to kolejne litry wylanego potu, tysiące spalonych kilokalorii, trzeszczenie stawów eksploatowanych do granic możliwości, wielokrotne przełamywanie barier psychologicznych, grymasy bólu, schizofreniczne  gadanie do siebie, do chmur z prośbą „o niepadanie”, do słońca „o świecenie”, do rzeki „o niebycie przesadnie głęboką”, do błota „o odpier****e się” itp.


Ja jednak patrzę na to zupełnie inaczej. TransCarpatia to nie piekło – to trudna droga do NIEBA! Im więcej włożonego wysiłku, tym lepiej smakuje sukces. Tym bardziej docenia się osiągnięty cel. TransCarpatia nie miałaby tego nieodpartego, niepowtarzalnego uroku, gdyby nie ta walka ze swoimi słabościami, przełamywanie strachów, barier i ograniczeń. To już nie jest tylko etapowy wyścig górski – to coś dużo więcej. Każdy z tych świetnych ludzi, absolutnie całkowicie zarażonych cyklozą i miłością do gór, wynosi z niej coś ponad sportowe emocje i doznania. Dlatego nie będę tu pisać o organizacyjnych wpadkach wywołujących czasem złość i frustrację, im bowiem poświęcono już mnóstwo miejsca i szczegółowo omówiono. Nie chcę zatrzeć tego najważniejszego dla mnie obrazu i odczuć.
Wróciłem zwycięski. Wróciłem inny. Lepszy. Znów uwierzyłem w siebie. Tak, TransCarpatia zwróciła światu prawdziwego Funta – takiego fajnego!






P.S. Jestem Facetem z Najbardziej Opalonymi Przedramionami w Mieście ! :)