wtorek, 25 listopada 2014

"Czerwone Nosy w Lesie Rózg" - zapowiedź XXXIX NMnO Darżlub

Na Wybrzeżu mamy bogatą, wieloletnią tradycję orienteeringu. Jednym tchem przychodzą na myśl najstarsze imprezy: "NMnO Darżlub", "NMnO Manewry SKPT" oraz "ERnO Harpagan". Każda z nich ma za sobą ok.40-50 edycji. Czyli całkiem sporo.
Mówi się czasem, że "Darżlub" jest tym dla orientalistów, co Boże Narodzenie dla chrześcijan. "Manewry" to taka Wielkanoc.

Mam przyjemność uczestniczyć w przygotowaniach do tegorocznej, trzydziestej dziewiątej edycji Nocnych Marszów na Orientację "Darżlub". Buduję trasę Bardzo Trudną 2.


Zapraszam wszystkich serdecznie do spróbowania swoich sił i zmierzenia się z wyznaczonymi przeze mnie Punktami Kontrolnymi. Będzie się działo!


P.S. Bycie budowniczym trasy wyzwala w człowieku dzikie rządze. Zwłaszcza chęć odwetu na tych wszystkich, którzy już wcześniej budowali trasy. A ja je przemierzałem, niejednokrotnie ginąc marnie :)

piątek, 31 października 2014

"Spotkanie z Lilith po raz trzeci" - InO Sukkub 2014



"Noc z Lilith"

Była ostatnia sobotnia noc października, roku Pańskiego 2012. 

Pogoda wybitnie parszywa. Mgła. Zacinający lodowaty deszcz przechodzący w drobny grad i śnieg. Wspomagany wiatrem. Brakowało tylko piorunów. W takich okolicznościach przyrody przeżywałem swoją pierwszą "Noc z Lilith" - taką oto nazwę otrzymała trasa Bardzo Trudna nowej Imprezy na Orientację "Sukkub". 



Garść wiedzy z encyklopedii: 

Sukkub (śrdw.-łac. succubus, od łac. succuba - "nałożnica", od succubare - "leżeć pod") – w demonologii sukkubami nazywa się demony przybierające postać nieziemsko pięknych kobiet (często obdarzonych również atrybutami charakterystycznymi dla demonów, np. rogami albo kopytami), nawiedzające mężczyzn we śnie i kuszące ich współżyciem seksualnym (zespół "demona nocy"). Według Malleus Maleficarum ("Młot na czarownice") sukkuby zbierały od skuszonych mężczyzn nasienie, którego potem inkuby używały do zapładniania kobiet. Dzieci spłodzone w ten sposób miały być szczególnie podatne na wpływ Szatana. 
Od XVI w. umieszczona przed gospodą rzeźba przedstawiająca sukkuba oznaczała, że karczma prowadzi również dom publiczny. Demonologia twierdzi, iż królową sukkubów była pierwsza hipotetyczna żona Adama - Lilith, która po odejściu od niego stała się jedną z siedmiu żon Lucyfera. Średniowieczne przekazy głoszą, że Lilith obiecała nie nasyłać sukkubów na ludzi którzy posiadają amulet na którym wypisane były imiona trzech aniołów cnót czystości. Ezoteryczne pisma twierdzą, że sukkuby oprócz wysysania energii życiowej i kuszenia mężczyzn współżyciem seksualnym starają się także przejąć duszę ofiary poprzez stopniową pogłębiającą się w niej demoralizację na tle seksualnym. Ludzie, którzy mówią, że stali się ofiarami ataków sukkubów podają, że oprócz kontaktu fizycznego te demony w postaci pięknych kobiet potrafiły ukazywać się w ich snach. Lilith – w folklorze żydowskim upiorzyca groźna dla kobiet w ciąży i niemowląt w pierwszych tygodniach ich życia. Jej imię po hebrajsku brzmi Lilit (dosłownie). Pochodzi ono być może od hebrajskiego słowa lulti oznaczającego "lubieżność".

Czyli tak generalnie, jak sami czytacie, przegięta akcja. Posiadając tę powierzchowną wiedzę, łatwo "dać się porwać demonicznemu klimatowi". 

Porwać się nie dałem. Ale zginąłem marnie! Nie pomogło nawet odnalezienie imion trzech aniołów - Lilith rzuciła klątwę.



Skąpany w bagnie, przysypany mokrym śniegiem, ledwo widzący na oczy... poległem. Z podkulonym ogonem wróciłem do bazy. Nawet grób pani Browarczyk nie dał się odnaleźć. Mizerny wynik, przedostatnie miejsce. I wielka żądza rewanżu!


"Klątwa Lilith"

Rok później zjawiłem się znowu, by odczarować klątwę Lilith. Tak też z resztą była nazwana trasa BT zbudowana przez rudą Anię. 
Nie zważałem na nic - nie zmogła mnie ani rzeka Łeba wpław (o gołym tyłku, bo to trochę nie fajnie gnać w mokrych gaciach od praktycznie samego początku zmagań), ani utopiony w bagnie but (wyłowiłem go kijem - śmierdział okrutnie). Nie straszne mi było liczenie objętości brył obrotowych, zgadywanie kolorów (czerwony czy brązowy, niebieski czy zielony - światło czołówki jest zwodnicze) czy wierszowane zagadki (tu akurat zastosowałem "koło ratunkowe" - dołożyłem drogi podbijając alternatywny nawigacyjny punkt kontrolny).

Bez cienia zwątpienia przebiegłem dodatkowe 4km. Na mecie okazało się bowiem, że na ostatnim PK zgubiłem kartę startową. Wróciłem, odnalazłem, pognałem z powrotem do bazy.

Klątwę odczarowałem! Wygrałem trasę BT. W nagrodę dostałem demonicznie dobrego buziaka i zestaw Konesera. 


Tak prezentował się pięć tygodni później, gdy wraz z TJ-em opijaliśmy nasze darżlubowe zwycięstwa. Piwo z lodem wprost ze Spitsbergenu smakowało wybornie. Aha! Te szklanice świecą w ciemności! Na afterparty po "Maczudze Stolema 2014" wyśmienicie służyły nam do spełniania urodzinowych toastów za moje zdrowie.



"Igraszki z Lilith"

W miniony weekend spotkaliśmy się z Lilith po raz trzeci. Widać, że chyba mnie lubi coraz bardziej, bo zaprosiła na nocne igraszki do Nowego Dworu Wejherowskiego. Damom się nie odmawia, więc zjawiłem się w umówionym miejscu i czasie. Gotów do działania.

Przyjechała ze mną Karola. Odważne dziewczę! Przełamała swoje lęki i dzielnie darła ze mną przez wszystkie chaszcze. Bez mrugnięcia okiem (a może nie dostrzegłem?) stawiła czoła wszelkim "atrakcjom" zafundowanym przez Lilith. Przetrwała ponad 12h w moim towarzystwie i nadal się do mnie odzywa. Prawdziwy dar z niebios, niezwykle rzadki :)



Poniżej krótki zapis, co nam się przytrafiło owej nocy (start o 18:12 - ciemno, choć oko wykol!) oraz Superprodukcja Filmowa:

PK1 - po drodze Karola wykręciła nogę. Bardzo się przestraszyłem, że to coś poważniejszego. Ale Zuch Dziewczę pognało dalej. W drodze wyjątku wzięła tylko kija do podpierania się (tudzież przepędzania dzikiej zwierzyny). Sam PK przysporzył nam małego kłopotu, bo teren nie sprzyjał w 100% pewnemu namierzeniu się. Za dnia wyglądał niezwykle niewinnie. Drań.


PK2 - lekko, łatwo i przyjemnie. Wystarczyło "tylko" jakoś ominąć bagno i przedrzeć się przez młodnik. Poniżej foto z dziennego zwiedzania parę dni później.



Lilith wyznaczyła również zadanie: "79m na azymut 128. Pod znakiem krzyża znaleźć Czerwoną Kokardkę".


PK3 - tutaj zaprocentowało doświadczenie i znajomość wrednego charakteru Budowniczej trasy. PK na przepuście i zadanie odnalezienia sukkuba. Wiedziałem od razu, że trzeba ładować się do dziury.



W bonusie zadanie muzyczne. Kolejne kilometry minęły nam na nuceniu przeróżnych kawałków.

PK4-PK7 - orienteeringowy chleb powszedni. Sporo zmyłek, trochę azymutu, szczypta nawigacji po rzeźbie terenu. Bez pudła.

PK8 - na przelocie dołączył do nas Długi. Gadka szmatka. Towarzyskie rozprężenie. Chwilowy brak skupienia - musieliśmy się pomylić, nie było opcji. Wgramoliliśmy się pod stromo opadający grzbiet, niestety nie tym żlebem, co trzeba. Wymagało to paru chwil rozkminiania, gdzie jesteśmy i którędy najwygodniej (skoro już wleźliśmy na górę, to szkoda z niej złazić) namierzyć się na PK. Udało się.

PK9 - chyba najbardziej wredny! Prócz PK17, który nie dał się odnaleźć. Darcie w takim gąszczu, że nawet Panowie & Damy rzucali łacińskim mięsem na prawo i lewo.

PK10 - po przelocie wymazanymi z mapy ścieżkami czekało nas kolejne zadanko. Zdesantować się w pewien określony rejon mapy i poodnajdywać trzy różnokolorowe figurki sukkubów, a następnie podać pięć krajów, których flagi składają się tylko z tych kolorów.
Nasz drobny babol w postaci odnalezienia żółtej, zamiast czerwonej figurki nieźle dał w kość - no bo weź człowieku tak z marszu wymyśl pięć flag. Biało-niebiesko-żółtych. Wznosząc się na absolutne wyżyny naszej wiedzy geopolitycznej, w wielkich bólach wynotowaliśmy: Bośnia i Hercegowina, Urugwaj, Argentyna... i na tym koniec.


PK11 - ognisko i stopczas! Ciepło, przyjemnie, JEDZENIE, herbata z miodem. Karola nabrała wigoru, a nawet nagrała pozdrowienia dla swych fanów.

No i wtedy się zaczęło... kolejne 2h były dla nas bardzo ciężkim treningiem umysłowym.

PK12 - z ogniska na PK12 ponad 2km przelot "w ciemno", pod mapą. Pilnowanie kierunku, odległości, liczenie na szczęście. Klimat tamtego lasu był mega złowrogi, brakowało tylko jakiejś zjawy. Dobrze, że nie było mgły, bo bym trochę strachu się najadł. Spotkaliśmy (znów) Irka z Anią, co upewniło nas, że idziemy w dobrym kierunku.

Przeloty na kolejne PK wcale nie były łatwiejsze. Mapa przestała się zgadzać z terenem (coś tam w lesie wycięto, coś zarosło itd.), a rzeźba niezwykle wymagająca kondycyjnie. Obieraliśmy "lżejsze" warianty, dzięki czemu nie padliśmy ze zmęczenia.

PK13 - stał we wrednym miejscu (musieliśmy się podzielić zadaniami: Karola z dołu doświetlała mi gęsto zarośnięty szczycik, a ja z przeciwnej strony szukałem lampionu). Po podbiciu PK kontynuacja azymutów. Karola była na nowo mocno pobudzona, głównie z powodu napotkanych dwóch świecących par oczu dzikiej zwierzyny. Z radości nieomal wyściskała napotkanego Długiego, który podejmował kolejną próbę namierzenia się na PK13. Po szybkim ustaleniu bieżącego położenia Piotr poleciał go upolować, a my w dalszą drogę.

PK14 - punkt na przepuście. Oczywiście wrednie podwieszony pod krzakiem w takim miejscu, że tylko jakimś cudem nie wywinąłem orła wprost do cieku wodno-błotnego. Na wygodnej dolotówce panna Karola przetestowała odliczanie parokroków w stylu Chodakowskiej. "Raz, dwa. Z uśmiechem. Trzy, cztery. Jeszcze. Pięć. Jesteś super. Sześć, siedem...". Było też coś o dupie.

Zadanie nr 15 - kolejny popis frywolności Lilith - typowe gonienie króliczka. "Znajdź miejsce, gdzie znajduje się moje Łoże, byś wiedział gdzie chcesz później wracać". Zrobiliśmy, co trzeba i poszliśmy dalej. Przy czym Karola stwierdziła, że wracać już tam nie zamierza :) 


Ja wróciłem po kilku dniach, żeby odszukać zgubę. Łoże nadal było. Ale ani Lilith w nim nie leżała, ani zguba się nie znalazła. Bez sensu.


PK16 - po drodze przetrzymaliśmy mały kryzys. Z jednej strony zmęczenie było już spore. Mi chciało się spać, Karolę bolały nogi i plecy. Z drugiej, przecież to tylko 3PK do mety, szkoda "ucinać" trasę. Zacisnęliśmy zęby i postanowiliśmy wyczyścić trasę. Sam PK bez historii. Namierzony, odmierzony, znaleziony.

PK17 - najwredniejszy. Nie dość, że od strony najszybszego najścia posadzono i ogrodzono młodnik, to jeszcze tuż przy właściwej (mocno zarośniętej) przecince szła (niezarośnięta) dróżka, która mocno myliła szyki. Nie od razu posłuchałem Karoli ("Nie ma to nie ma, chodźmy już") i w poszukiwawczym amoku spędziłem dobrych 15min. na czesaniu bezpośredniej okolicy. Wiedziałem, że jesteśmy w dobrym miejscu.  Namierzałem się czterokrotnie. PK nie znalazłem.

PK18 - łatwe zwycięstwo na koniec. Fajnie wyszedł nam azymut. Czekało zadanie (zapisane na mapie, a ja jak ten łoś omiatałem drzewo w poszukiwaniu instrukcji :P). Mieliśmy pójść na zachód, by odnaleźć Śmierć. Mus to mus, choć widmo spotkania jej nie napawało jakiś mega optymizmem. Poszukiwawczy sukces został obwieszczony głośnym "Ja pieeeeerd***ę".


Przy postumencie karteczka z przestrogą. Wyszło na to, że Lucyfer mega się wkurzył z powodu naszej wizyty w sypialni jego żony Lilith. Żeby nie dostać w pierdziel, trzeba było się z nim napić. Świeżo Upieczona Abstynentka Karola musiała zarzucić swe nienoworoczne postanowienie (jakoś dziwnie łatwo jej to poszło:P). Uradowani, że jako pierwsi odnaleźliśmy flaszkę, zgodnie golnęliśmy z gwinta "po łysiu" orzechowego Soplicy. No dobra, po dwa "łysie". Oczywiście w ważnych intencjach.

Towarzyszka moja potem już tylko biegła. Nie wiem czy to TurboEfekt Soplicy, "zapach mety", "tryb Finishera", czy co... no po prostu wzięła i biegła! Gdyby było cokolwiek widać, pewnie zwolniłaby nieco tempa i zachwyciła się widokami.




No, ale nie było widać absolutnie nic prócz tego, co ogarnął snop światła czołówki. Więc Karola biegła. I dobiegła, a ja wraz z Nią. Efekt finalny jest taki, że przez przypadek spełniła się moja zwyczajowa dewiza startowa "Podium albo szpital!" Szpitala nie było, podium i owszem :)

A teraz nagroda za przebrnięcie przez ów powyższy, ciut dłuższy niż krótszy skrót. 

Superprodukcja by Nosek.
Kamera: Funt




P.S. Gdyby ktoś kiedyś chciał wiedzieć, czy Karola ciśnie w lesie. Moja odpowiedź brzmi: ciśnie.

Niniejszym oświadczam, że panna (przyszła młoda) Karola Nosek otrzymuje Certyfikat Kawalera Wieczorową Porą, jako idealny materiał na żonę aktywną. Da sobie radę w każdych warunkach, nie zgubi się nawet w największych galeriach handlowych, nie zamęczy ją żaden fizyczny wysiłek. Je i pije dość mało. Stopień marudzenia bardzo niski. Zna dowcipy. 

"Ma siłę, ma moc, przetrzyma całą noc!"

Polecam, Kawaler Wieczorową Porą.




Garść statystyk:


Mapa naszych zmagań:


piątek, 19 września 2014

Mój Bieg. Mój Festiwal.

Wiecie jak to jest spełnić Marzenie? Takie naprawdę Wielkie? Jakiś czas temu znów sobie przypomniałem to uczucie wbiegając wraz z Eweliną na metę Biegu Rzeźnika. Totalny emocjonalny kosmos!



OK, Wielkie Marzenie spełnione... i co dalej? Potrzeba chwili, czasem dłuższego momentu, by w sercu owo "stare" marzenie zamienić na "NOWE" - bo człowiek to taka istota, co musi marzyć. Planować. Dążyć do jakiegoś celu. Kto tego nie robi, jest bardzo smutny.

Tak było właśnie ze mną. "Gdy emocje już opadną, jak po wielkiej bitwie kurz", jak śpiewał klasyk. Wpadłem w najzwyklejszego w świecie doła. Finanse nie pozwoliły pojechać w góry na ulubione wyścigi etapowe MTB. Kalendarz tak się dziwnie poukładał, że musiałem również odpuścić naszą doroczną prywatną TransCarpatię www.facebook.com/TDU13 - wyprawę wzdłuż całego pasma polskich Karpat. No po prostu dół na maxa!

Ale natura nie lubi próżni. Rozsmakowany w rzeźnikowych endorfinach i pozytywnym wpływie towarzystwa Eweliny na trasie, zgłosiłem aneks do startu we wrześniowym "Ultramaratonie 66km". Krótszej odmianie "Biegu Siedmiu Dolin". Miejsce akcji: Beskid Sądecki z bazą w Krynicy-Zdroju. Wydarzenie będące częścią największego w Polsce Święta Biegaczy - PZU Festiwalu Biegowego.

Im bliżej startu, tym coraz większa pewność, że zapełnia się pustka po Wielkim Spełnionym Marzeniu - wróciły chęci do treningu, a studiowanie mapy przyprawiało o pozytywne wypieki na twarzy i problemy z zaśnięciem. Nie mogło być inaczej, wszak czerwony szlak do Rytra i Pasmo Radziejowej to jedne z moich ulubionych tras znanych z rowerowych akcji. A Rogacze i zjazd na Obidzę to po prostu wielbię i kocham miłością bezgraniczną! Niesamowitość zbliżającego się "Ultramaratonu 66km" polegała więc na tym, że miałem na nowo odkryć ulubione miejsca - bo bieganie to nie rower, wszystko dzieje się zupełnie inaczej. Co innego boli, co innego cieszy.

Mimo zbliżającej się trzydziestki (ależ ja jestem stary!), cieszyłem się jak przedszkolak, że będą piękne góry, wymarzona pogoda (innej nie brałem pod uwagę) i świetne towarzystwo Eweliny.

Jak to w życiu, nie wszystko mogło pójść po naszej myśli. Moja teammate została uwiązana w pracy w Zakopanem, a ja rozchrzaniłem kolano, euforycznie biegając z mapą na eliminacji Pucharu Polski w Pieszych Maratonach na Orientację "Dajar Czarna Cobra". Był czwarty weekend sierpnia, równo czternaście dni do startu w Krynicy.
Ewelina zawyrokowała, że na 10000% nie pojedzie. To był dół. "Nie ważne co, ważne z kim", no nie? I jeszcze ta noga... po dwóch dniach przestała boleć, więc wystartowałem w kolejnej 50-tce na orientację, w "Maczudze Stolema". To było nierozsądne, ale liczyłem na fart. Że "rozbiegam" nogę i wszystko będzie OK. Nic z tych rzeczy. Znów musiałem zejść z trasy i w bólach wlec się do bazy. Do startu w Krynicy pozostało 6 dni.

Lepiej późno niż później - pognałem w te pędy do fizjoterapeutki Marty po poradę. I magiczny ratunek. Tu przycisnęła, tam pociągnęła - znalazła zródło bólu. Skomplikowana diagnoza ("ale nie będziesz biegać w najbliższym czasie?") i szeroko wytrzeszczone oczy specjalistki, która słucha o planach swego pacjenta - bynajmniej niekoniecznie zgodnych z jej zaleceniami. Głębokie westchnięcie i "nic nie obiecuję, ale spróbujemy to jakoś zablokować" wlało w me serce nadzieję, że ukończę ten ultramaraton. Dokładnie, "ukończę" a nie "powalczę o wynik". Zdałem sobie sprawę, że moje biegowe życie wisi na naprawdę cienkim włosku i nie mogę przegiąć. To znaczy już przegiąłem, ale żeby nie zrobić tego bardziej.

Moja natura "Podium albo szpital" bardzo cierpiała z tego powodu, ale wytłumaczyłem jej, że jako świeżo upieczony trzydziestolatek (tak, w międzyczasie "przestawiłem" licznik i zmieniłem kategorię startową... ) muszę już na siebie uważać.



Udręczony fizjo ćwiczeniami, poklejony jakimiś magicznymi "tejpami", z przeciwbólowym ketonalem w garści pojechałem na podbój Krynicy. I teraz najlepsze: nie pojechałem sam! Dosłownie 48h przed wyjazdem rozmawiałem z moją hardcore'ową, słynącą z ekstremalnej spontaniczności przyjaciółą - eMkiem czyli. Jest młodszą siostrą mego rowerowego mega hardcore'owego kumpla Nacza - to było oczywiste, że słysząc "eM, jest taka akcja: bieg w Krynicy. Sześćdziesiąt sześć kilometrów po górach. Pojutrze. I mam wolne miejsce", odpowie "No pewnie, że jadę!".


Wesoła, choć pełna obaw gromada w czwartkową noc obrała kurs na południe. Spontaniczny klimat udzielił się też mojej Babci, która zabrała się z nami do Gowarczowa. Odwiedzić rodzinę.



W samo południe wylądowaliśmy w Krynicy. Po 870km (trochę naokoło, bo Babcia) ciekawej podróży (współpasażerowie z BlaBlaCar są zazwyczaj interesującymi osobami). I tu same miłe niespodzianki.
Po pierwsze idealna turystyczna pogoda. Pełne słońce i wrześniowy żar z nieba.
Po drugie klimat samej Krynicy, która przywitała nas wesołym gwarem licznych przyjezdnych i... korkiem na głównej ulicy.
Po trzecie bezproblemowe załatwienie formalności w Biurze Zawodów. Zmiana danych, odbiór pakietów - bez stresu, bez kolejki. Wszyscy wokół uśmiechnięci. To lubię!




I przede wszystkim po czwarte. Na maxa MEGA niespodzianka ze strony samego Organizatora! Dzięki zupełnie bezinteresownemu wstawiennictwu pani Pauliny z biura Organizatora dostaliśmy noclegowy przydział w DW Hajduczek. W tym miejscu pragnę niesamowicie podziękować za okazane serce i uratowanie naszych nieogarniętych głów, które odpowiednio wcześnie nie zadbały o nocleg. DZIĘKUJĘ!

Szczęśliwi, zakwaterowani, najedzeni - mogliśmy chłonąć klimat Festiwalu. Co chwila zewsząd było widać biegnących ludzi z numerami startowymi. To uczestnicy wielu piątkowych biegów. Nawet nocą mogliśmy powydzierać się z balkonu, kibicując startującym w Biegu Nocnym. Wolontariuszki podające wodę dawały nieźle czadu! Istne szaleństwo. Nasze przedstartowe przygotowania przeciągnęły się do 22:30. A oni ciągle biegi...

Pobudka o 2:00, szybkie ogarnianie sprzętu i śniadanie Mistrza Adama M.



Teraz nadeszła kolej na ultrasów. Punkt 3:00 z krynickiego deptaka wyruszyła kilkusetosobowa banda największych twardzieli obojga płci na 100km trasy Biegu Siedmiu Dolin.


3:10 - to już pora na nas. Chóralne odliczanie, wystrzał startowy i błogosławieństwo Pana z Mikrofonem - do końca życia będę pamiętać te chwile! Kibice również nie zawiedli - Pan z Trąbką przygrywał nam raźno, wzruszyłem się bardzo!




Chwilę później zapanował mrok - wybiegliśmy z centrum kierując się ku górze śpiącymi krynickimi uliczkami. Cisza przerywana tupotem trailowych butów i głośniejszym oddechem biegnących. Mrok rozświetlany setkami czołówek - widok i atmosfera magiczne!

"Tylko spokojnie, tylko spokojnie!" powtarzałem sobie w duchu. Trzymałem się blisko eM, która mając z tyłu głowy zbliżający się wyjazd do Indonezji (wyprawa oczywiście w stylu "na wariata"  http://sladamiwielkiejstopy.blogspot.com), również nie chciała zrobić sobie krzywdy.

Niestety stało się to, czego tak bardzo się bałem. Noga przestała działać na podbiegu na Jaworzynę. Po 5km od startu ból kolana dał znać o sobie. Po 10km towarzyszył każdemu krokowi z przeszywającą siłą. Niebieska pigułka nr 1 wylądowała w przełyku. Mogłem iść, nie mogłem biec. Już nawet nie byłem zły - bąknąłem tylko pod nosem coś w stylu "masz debilu za swoje" i pokornie powlokłem się w kierunku Runka. Tak szybko, jak tylko da się wlec.
Mimo wszystko serce nadal skakało z radości - znów mogło bić w pięknych górach, niezwykłych okolicznościach przyrody. Wschód słońca przywoływał fajne wspomnienia. Wszystko było idealne, tylko ta noga...


No nic. Po płaskim i w dół traciłem mnóstwo czasu, za to pod górę szło mi całkiem nieźle - wykreowała się grupa współuczestników, z którymi co chwilę mijaliśmy się - oni mnie wyprzedzali na zbiegach, ja ich na podejściach. I tak to szło.

Herbata na Hali Łabowskiej i dalej ku Rytru!





Po nierównej walce z miejscami pionowymi ścianami zbiegu do cywilizacji, jakoś doczłapałem się do Przepaku nr 1. Pół godziny przed końcem limitu. Co dalej? Pomachałem tą kulawą nogą, założyłem świeże skarpety, lekkie ciuchy "na dzień"... i polazłem dalej! 



Nowy zastrzyk energii i szlak idący początkowo lekko w górę podładowały akumulatory i wiarę w końcowy sukces. Nie zachwiało jej nawet późniejsze mordercze podejście na Halę Przehybę. Doganianych ludzi bezpardonowo dopingowałem do walki (jakiejś pannie obiecałem chyba nawet czekoladę czy coś). Tuż przed bufetem (i kolejnym pomiarem czasu) na Przehybie, spotkałem eM atakującą już podejście na Radziejową - zmęczoną i obolałą, ale uśmiechniętą. Skoro ona napierała raźno - nie mogłem być gorszy :)



Skutecznie pokrzepiony herbatą i miłym słowem wolontariuszy, pod Radziejową wdrapałem się z wielkim bananem na buzi. Po drodze postanowiłem mimo wszystko trochę zawalczyć o czas mety. Na kilometrze nr 49 łyknąłem kolejną niebieską pigułkę Ketonalu. A co potem się działo... obejrzyjcie:


Dzięki turbodoładowaniu z niebios i magicznej mocy niebieskiej pigułki ostatnie 15km to był istny szał i pełna euforia! Metę w Piwnicznej osiągnąłem po 11h 51min. Ktoś powie:" Ale z ciebie cienias". Nie zaprzeczę. Wynik raczej mizerny. Ale ja rozliczam siebie tylko z ilości pracy włożonej w końcowy efekt - tym razem nie mam sobie nic (poza głupim startowaniem z niewyleczoną nogą) do zarzucenia. Ów czas jest wypadkową pracy włożonej w trening, talentu, szczęścia, zdrowia i aury. Czy kolejnym razem będzie lepiej? Tego nie wiem - w zupełności mi wystarczy, jeśli będzie równie miło. Na tym polega hobby - ma być przede wszystkim miło!

Piękną nagrodą był medal otrzymany z rąk eM (przybiegła godzinę szybciej!). Warto było tak mozolnie brnąć przez Beskid!



Powrotna droga autobusem do Krynicy to osobny rozdział. Śmiało można rzec, że był to jeden z trudniejszych etapów tego ultramaratonu. Ponad godzina jazdy PKSem do Krynicy zmogła niejednego (były awaryjne postoje na przydrożne pawie i takie tam). Serdecznie pozdrawiam chłopaków z Drużyny Szpiku, którym było mało wrażeń na trasie biegu... i w autobusie rozkręcili regularną imprezkę ze śpiewem i piwkiem (a nawet czymś mocniejszym). Do tej pory mam wielki respekt dla ich formy.




Dziękuję wszystkim razem i każdemu z osobna. Wolontariuszom, Pani Paulinie, paniom Recepcjonistkom. Wszystkim zaangażowanym w to wydarzenie. Wrócę tu za rok, już na pełen dystans B7D. Zdrowszy i silniejszy. Bogatszy w doświadczenia. Bo warto wracać do dobrych ludzi!

A co w sercu? Kolejne marzenie, kolejne wyzwanie - Bieg Ultra Granią Tatr 2015.



Garść statystyk:


poniedziałek, 30 czerwca 2014

"O tym, jak zostałem ultrasem" - Bieg Rzeźnika 2014

Stało się. Tak po prostu. Sny (ale tylko te dobre) stały się rzeczywistością . Czas przyszły zamienił w czas przeszły. Dokonany.




Fascynujące zdjęcie nieznanego mi autora. Pobudzało wyobraźnię, motywowało do wysiłku. Teraz mam swoje własne. Podobne.





Zdobyłem swój najnowszy everest. Dobiegając na metę XI Biegu Rzeźnika stałem się ultrasem. A gliniany medal jest namacalnym dowodem, że ja, Kawaler Wieczorową Porą, mogę robić rzeczy kosmiczne. Jeśli tylko zwalczę własne lenistwo. I parę innych, ale to przede wszystkim.




Everest tym bardziej piękny, bo osiągnięty w ukochanych Bieszczadach i w zacnym towarzystwie Eweliny. Tak, tej odważnej, co to ma wszystkie polskie góry odhaczone. Co bije rekordy na GSB. Co na relaksujący spacerek idzie sprawdzić, "co tam na Świnicy, Panie, słychać?".

Pobiegliśmy jako "Krupówki na Monciaku". Compostelka z Zakopanego i Kawaler z Sopotu.


Powstało krótkie wideo.





To na zewnątrz. A co w duszy grało? Emocje wciąż zbyt duże, by oddzielić rzeczy istotne od nic nie znaczących drobiazgów. Póki co wszystko jest ważne. Przyjdzie czas, że i to opiszę.



Były szeroko otwarte oczy. Z emocji - na starcie. Ze zgrozy - gdy łydki Compostelki postanowiły się spiąć stanowczo przedwcześnie. Ze szczęścia - pijąc sionkową herbatę, przywracając żołądek do świata żywych. Z ekscytacji - gdy przemierzając połoniny czułem ten zachwycający bezkres. Ze wzruszenia - gdy na mecie "wytrząchałem paprochy" spod powiek.


Dziękuję wszystkim, którzy wierzyli. Każde dobre słowo, każdy zaciśnięty kciuk, każda pozytywna myśl, każdy zbity wazon - to one "wciągnęły" mnie na Caryńską. A nie było to łatwe - na podejściu, dosłownie chwilę przed nami, zemdlał jeden z biegaczy. Folia NRC, nogi wyżej, telefon do GOPR - w głowie kotłowały się różne czarne myśli.
Tym, co nie wierzyli, też dziękuję - uwielbiam Wam robić na przekór :)

Ukłony dla mego Klubu Kibica, przede wszystkim pod postacią reprezentującej go Siony, która uratowała Eweliny łydki i mój żołądek, a potem obfotografowała nasze manewry wyprzedzania na Wetlińskiej.

Ewelinie gratuluję podjętej decyzji o starcie ;) Przełamania strachu, obaw. I wytrzymania ze mną tych kilkunastu godzin - medal się należy, jak nic!

Było pięknie.


Co teraz? Wewnątrz jakaś taka pustka nastała. Drobne otępienie. Kilka przestraszonych spojrzeń wokół: " Co dalej?". Dopiero po dłuższym czasie na pierwszy plan przedarła się, w sumie od ponad roku oczywista, myśl pt.: "GRAŃ TATR 2015". Za czternaście miesięcy. Taki Rzeźnik, tylko szybciej, bardziej pionowo i po skałach. 




"Jak spadać, to tylko z najwyższego konia" - póki co trzymam się w siodle. mocno.






Statystyki:


Lokata Nr Zawodnik 1 Zawodnik 2 Kategoria Nazwa drużyny
     Żebrak
        Cisna
         Smerek
        Berehy
         META
czas
etap I
czas
na PK
Poz. czas
etap II
czas
całkowity
czas
na PK
Poz. czas
etap III
czas
całkowity
czas
na PK
Poz. czas
etap IV
czas
całkowity
czas
na PK
Poz. czas
etap V
czas
całkowity
1 614 Wiśniewski Kuba Sobczyk Przemek MM(1) Tatra Running Team 01:32:39 00:00:04 1 01:15:11 02:47:50 00:00:30 1 02:10:07 04:57:57 00:00:40 1 01:45:36 06:43:33 00:00:08 1 01:10:31 07:54:04
429 570 Domańska Ewelina Łazarek Daniel MIX(49) Krupówki na Monciaku 02:33:39 00:00:20 449 02:23:53 04:57:32 00:20:28 479 04:09:36 09:07:08 00:21:21 464 03:34:52 12:42:00 00:00:01 435 02:10:20 14:52:20

XI Bieg Rzeźnika: 
                                77.83
                     3265
                     3122
 14:52:20
 5.4

niedziela, 11 maja 2014

"Otwórz lodówkę, to się trochę zagrzejemy!" - Rudawska Wyrypa 2014


WSTĘP

Majówka, Majóweczka, Majuniuniusia... niejeden od dawna przestępował z nogi na nogę na myśl o tym podwojonym weekendzie. Ile głów, tyle pomysłów na przemielenie tej gigantycznej ilości wolnego czasu. Absolutne pustki na sklepowym dziale z kiełbasą, piwem, wódką i podpałką do grilla oznaczały jedno - Rodacy planują Weekendowy Melanż Ostateczny! Podobne myśli zaprzątały absolutnie każdą nadwiślańską głowę, choć co po niektórych obywateli wyręczyło szefostwo, chore dziecko, grypa żołądkowa damy serca, pusty portfel czy coraz mniej ciekawe prognozy pogody.

Tak mnie jakoś w życiu pokarało, że wiele rzeczy mam na odwrót. Na pierwszy rzut oka widać, że włosy wolą mi rosnąć na dolnej, a nie górnej części głowy. Na drugi, trzeci i jedenasty, że niekoniecznie mam poukładane w owym na opak uwłosionym czerepie. Dziwnym zrządzeniem losu ( lub ułomności niejakiej ) ciągnie mnie w góry. Cholernie mocno. I możliwie często. Mnie, chłopaka znad morza. Od dwóch pokoleń wstecz. Choć pewnie Mama miałaby coś do powiedzenia w tej kwestii - jakaś wycieczka do Wołosatego czy coś. Nieważne, jest jak jest.

Aha! I jeszcze jedno. Im trudniej coś osiągnąć, tym bardziej się za to zabieram. Nie interesują mnie łatwe zdobycze. Tak jest ze wszystkim. I niejedna już się o tym przekonała. Panna w sensie. Ot, defekt taki - kara(?) z Niebios.



WSTĘP WŁAŚCIWY, JUŻ BEZ OSOBISTYCH WYCIECZEK

Dobra, ale tu o Majówce, Majóweczce, Majuniuniusi miało być. Świadom swej życiowej ułomności, wsparty podszeptami Łukasza i Eweliny, wymyśliłem sobie start w Rudawskiej Wyrypie 2014 (www.rudawskawyrypa.pl). Górskim Ekstremalnym Maratonie na Orientację, eliminacji Pucharu Polski. Jednej z bardziej przegiętych imprez w całym pucharowym kalendarzu. 

Im więcej przeciwności, tym większe przekonanie, że MUSZĘ tam być. No i pojechałem. Ewelinę zatrzymał szef. Łukasz pognał za Spódniczką do Legnicy. Zdążył podpowiedzieć tylko, żebym ogarnął sobie dojazd w znanym serwisie carpoolingowym. 
Rad nie rad, dałem sygnał w Sieci, że o tej i o tej, tego i tego dnia (a konkretnie za moment) jadę tu i tu, za tyle i tyle. W trybie natychmiastowym zgłosiła się Jola (vel. Baran vel. Rakieta z Legnicy - przydomki zapoznane ciut później) z Pawłem i Aliną, jednocześnie konkretyzując moje plany na majówkowe dni poprzedzające start w Wyrypie.



COŚ O PRZEZNACZENIU I ANIOŁACH STRÓŻACH

Wiecie jak to jest - te zrządzenia losu, zbiegi okoliczności, przeznaczenie, wola Niebios. Zwał jak zwał. Można w nie wierzyć, ale nie trzeba. Można je również kreować.

Znad morza wszędzie mam daleko. Wszędzie w góry. Minimum 615km ( do Wisły). W ukochańsze Bieszczady ponad 900km. Sorry Batory! No to tak dylam za każdym razem w te i we wte. Nocami, co by dni wolnych nie marnować. Tak było i tym razem. Ale.

Ów blablacar'owy nocny przejazd zamienił się we wspólny wyjazd. Jolanta, dziewczyna ze Szklarskiej Poręby, przygarnęła, nakarmiła, swej Mamie przedstawiła. Dzielny Towarzysz Broni, Niezawodny Nawigator i Przewodnik (Alternative). Fotograf lepszy niż Fotoradar. Taki Anioł Stróż
Jako panna "stąd" ogarnęła absolutnie darmową wycieczkę Szklarska Poręba & Karkonosze Alternative. Nie zapłaciłem ani za parkingi, ani za wstępy do Parku, ani za bilety na różne lokalne wodospady - ekonomiczny kosmos :)




TURYSTYKA KWALIFIKOWANA "NA KRZYWY RYJ"

Czwartkowy przylot bladym świtem do Szklarskiej Poręby Dolnej. Powitanie z Panią Mamą. Ekipa wskakuje w ortaliony i inne dresiarskie odzieżowe hity sezonu. Gotowi na zdobywanie gór lokalnych.


FotoJola - czwartkowym świtem

"My są rodzina prowadzących schronisko pod Kamieńczykiem" - tak bezceremonialnie wjechałem na zamkniętą drogę i zaparkowałem auto pod samiuśkim budynkiem, oszczędzając sobie i towarzystwu srogiej wspinaczki do wodospadu. 



"Dla miejscowych jest zniżka na wejście do Parku, prawda?" - tak bez opłat pokonaliśmy rogatki Karkonoskiego Parku Narodowego i rozpoczęliśmy Zdobywanie Gór. 

Hala pod Szrenicą, Szrenica, "miejsce, gdzie można rozstrzelać dzieci", Trzy Świnki, Śnieżne Kotły. Powrót do Kamieńczyka przez Łabski Szczyt. Tak żeśmy sobie pospacerowali. Różniaste fotki postrzelali i inne takie takie.


"miejsce, gdzie można rozstrzelać dzieci"

Tam pożegnaliśmy słońce. Przywitaliśmy ulewny deszcz z elementami lodu. Aura zaczęła się szykować na Rudawską Wyrypę. Ja również, uskuteczniając trening zbiegowy ze schroniska pod Łabskim Szczytem do Kamieńczyka. 8km praktycznie non stop w dół. Nogi ślicznie się zagrzały. Jeden komplet ciuchów szlag trafił.

Reszta dnia to typowo kolonijne rozrywki. Obiad (ależ się najadłem! Będę śpiewać o tym całą noc!), ping-pong. Potem karty (nauczyli mnie grać w remika!), piwo z niszowych browarów i opowieści Pana Taty aż do nocy.

Piątkowy przelot do bazy maratonu, Łomnicy, poprzedziła wycieczka "Szklarska Poręba Alternative". Dowiedzieliśmy się wiele o przeszłości różnych ciekawych miejsc (w książkach tego nie przeczytacie). Zwiedziliśmy Dawny Dom Jolanty, Orle Skały, Drzewo Gdzie Jola Pierwszy Raz Się Całowała, Szklarkę i Chybotka.

FotoFunt - nad Szklarką

"Ja jestem tutejsza. A oni studenci. Tacy biedni!" - Wodospad Szklarka za darmochę. Tam dotarł do nas Łukasz. Trochę smutny po rozstaniu ze Spódniczką, przywołał się do porządku i dzielnie znosił trudy Wycieczki z Przewodniczką Jolantą vel. Rakietą. Pojawiła się jakaś kwestia głębokiego patrzenia w oczy i inne takie takie.

FotoFunt - głębokie patrzenie w oczy na Złotym Widoku

Panoramy tego dnia były... to znaczy, byłyby przaśne. Widowiskowe klimaty uratowała tylko nasza bujna wyobraźnia i talent plastyczny Pani Przewodniczki. Najzacniejsze z miejsc, Złoty Widok (klik), prezentowałoby taki oto obrazek:

Painted by FotoJola




RUDAWSKA WYRYPA JAKO TAKA

Zainteresowani tematem mogą w zasadzie dopiero od tego akapitu rozpocząć lekturę. W tym bowiem oto miejscu docieramy z Łukaszem do Łomnicy. Bazą Wyrypy była pokaźnych rozmiarów lokalna szkoła.

Warunki kwaterunkowe iście królewskie. Zarejestrowanych zawodników raptem 162. Baza spokojnie pomieściłaby 10 razy tyle. Bardzo rozsądny podział kwater noclegowych wg tras. Najliczniejsza TP50 dostała całe gimnazjum, TP100 i TR200 podzieliły między siebie piętra podstawówki.

Po bezproblemowej rejestracji w biurze zawodów, zrobiliśmy mały Tour de Mysłakowice w poszukiwaniu Biedronki i jakiegokolwiek lokalu gastronomicznego. Bardzo owocny przedwieczorny wypad. Spotkaliśmy przyrodnie siostry Jolanty vel. Barana.




Pogadały trochę, ale jako że znów się rozpadało, zmyliśmy się na nocleg.

Noc nie należała do spokojnych. Najpierw pożegnanie Biegających Szesnastu Wspaniałych, którzy podjęli rękawicę Budowniczego trasy 100km oraz Dwunastu Jeźdźców Apokalipsy mających zamiar przejechać ponad 200km. Komunikaty na odprawie zrobiły swoje - zrobiło się poważnie. A za oknem powoli rozkręcał się pogodowy dramat...

Tłukące w parapet krople deszczu nie dawały spać. Swoje też zrobiło dzwonienie grudek lodowych. Fruwające płatki śniegu przyprawiały o śmiech złowrogi. Zamierałem z zimna już na samą myśl o tych wszystkich, którzy w tym momencie już walczyli na trasach.

Ale i na nas przyszła kolej. Czekała już trasa o parametrach:

− Dystans po trasie optymalnej 54,97 km 
− Dystans na azymut 40,79 km 
− Ilość PK 23
− Przewyższenie 2160m
− Limit czasu 15 h

Szybka procedura przedstartowa, odprawienie zwyczajowych "rytuałów". Mapy w dłoń! Można grzać w teren.

Tylko dla porządku chciałbym dodać, że mapy były w skali 1:33k wraz z rozświetleniami 1:10k okolic punktów kontrolnych - Organizator zadbał o dobrą kondycję naszych zwojów mózgowych odpowiedzialnych za przeliczanie. Zostały usunięte wszelkie nieistotne szczegóły. W tym nazwy szczytów i miejscowości. Dlatego dopiero w domu, analizując zwykłą mapę turystyczną dowiedziałem się, gdzie byłem :P




No nic.
Na początek obraliśmy kurs na Góry Sokole. Równo, spokojnie, na dogrzanie mięśni i przyzwyczajenie płuc do, delikatnie mówiąc, rześkiego powietrza. 3°C to przecież całkiem normalna temperatura majówkowa. Wciąż w towarzystwie Łukasza, który przeobraził się w Tęczowego Chłopaka, Ulubieńca Koszalińskich Stylistów Lumpeksowych. Dla urozmaicenia uskuteczniliśmy mały "wariancik" przez jakiś zagajnik i nagraliśmy pozdrowienia dla naszej Compostelki (www.goramipolski.pl ), która tego dnia dzielnie walczyła z infekcjami tatrzańskich turistas. 


Prawdziwa zabawa zaczęła się tuż przed Punktem Kontrolnym (PK) nr 1 ustawionym u podnóża szczytowych, granitowych skał Sokolika Dużego (642m n.p.m.) - wspinaczka nawet oznakowanym szlakiem turystycznym była niełatwym wyzwaniem. Dla sporej liczby biegaczy największym kłopotem było jednak czytanie mapy. Wielu pognało wprost na szczyt, podczas gdy my spokojnie, na ostatniej serpentynie szlaku, odbiliśmy pod skały i podbiliśmy PK. 


Pierwsze zwycięstwo dodało animuszu - po zejściu spod szczytu turbo szybki zbieg na rympał. Tylko jakimś cudem nie zakończył się skręceniem nóg/karku czy czołówką z drzewem. Było super stromo i super ślisko. Dorzucę do tego jeszcze widok ludzi dopiero wspinających się na PK1 i staje się oczywistym, że nijak nie dało się hamować - trzeba było gnać ;)
Spadliśmy nieco za nisko, ale że ja nie mam w zwyczaju cofania się, od razu wymyśliłem inną opcję wbicia się na PK2 - Zamkowe Skały na Krzyżnej Górze. Dołączył do nas Krzysztof Wroński ze Świnoujścia, znajomy Łukasza. W trójkę darliśmy na azymut trawersując zachodnie stoki Góry. Trafiłem prawie idealnie. 



Anyway, gdybyśmy wcześniej przeczytali opis punktu, to byśmy wiedzieli, że należy go szukać u podstaw skał, a ni na ich szczycie. I tak dopiero po kilku minutach kręcenia się między skalnymi granitami podbiliśmy PK2. Chłopaki zrobili to chwilę wcześniej - ja na lampion spozierałem ze szczytu, więc ze dwie minuty minęły nim zlazłem na dół ;) Oni tym czasem "odpalili wrotki" i tyle ich widziałem.

Nie pozostało nic, tylko gnać na PK3, początek Odcinka Specjalnego. W gęstej mgle, walcząc z zaparowanymi okularami, przetoczyłem się przez schronisko Szwajcarka i dalej na szagę, do Karpnickiej Przełęczy. Tam czekał PK3 i Sędzia z mapą OS-u.



OS, to taka super fajna sprawa. Generalnie całą trasę Rudawskiej Wyrypy należało pokonać podbijając punkty kontrolne w wyznaczonej kolejności. Jednakże na OS-ie, między PK3 a PK16 można było robić, co się chce. Podbijać lampiony w dowolnej kolejności. Mapa sportowa BnO dodała dodatkowego smaczku całej akcji. Dość dokładna (skala 1:10k) i aktualna, punkty gęsto ustawione (12 PK na dystansie ~11km). Miejsce akcji: Janowickie Garby. Z hasłem: "Hulaj dusza, piekła nie ma!" pognałem przed siebie.

Były to bardzo intensywne 3 godziny realizowanie mojego wariantu: PK3-S02-S04-S01-S07-S11-S12-S09-S10-S08-S03-S05-S06-PK16. Każdy punkt na swój sposób wymagający. Absolutne skupienie, bardzo ograniczona widoczność oraz kompletnie mokre ciuchy. Do końca mych dni będę wspominał wdrapywanie się tyłem na Skalną Grzędę (za S05) - milsza mi była niepoharatana gęba niż tyłek. Genialne skalne gniazdo na S10 czy dawny kamieniołom na S11 (Starościńskie Skały). 

Po prostu WOW! Nie raz i nie siedemnaście duszę zakłuło poczucie smutku - "Ech, gdyby zamiast tej mgły było coś więcej widać..."

To była piękna walka w pięknym terenie - pełen respect dla Budowniczego. Jeszcze większy podziw dla wszystkich, którym przyszło się zmierzyć z OS-em w nocy!




Po 3h20min spędzonych na trasie Odcinka Specjalnego ( czyli w sumie już 5 godzinach od startu) podbiłem lampion nr 72 czyli PK16 - metę OS-u. W przewodniku piszą, że tam znajdują się ruiny tartaku. Ja jakoś miałem jednoznaczne skojarzenia z pozostałościami po stanowiskach strzeleckich, jakichś działach, bunkrach itp.

Po krótkim pit stopie na PK17 (były i bananki i gorąca herbatka i mili Państwo z obsługi) w Janowicach Wielkich, czekała mnie druga część trasy. Już bez OS-ów - dłuuugie, żmudne, siadające na psychikę przeloty

Na PK18 wiódł leśny, nieustannie wznoszący się dukt. Starałem się trzymać równe tempo, ale widok wzniesienia aż po horyzont mocno demotywował, a mżawka dobijała. Mobilizowała jedynie świadomość, że jestem w pierwszej trzydziestce. Że Łukasz z Krzyśkiem gdzieś zabalowali i mają teraz do mnie stratę ok. 15min. No i ten mój Klub Kibica - dziewczyny byłyby dumne ze mnie, widząc jak mimo wszystko zbieram się w sobie i napieram do przodu na tyle, na ile pozwalają siły i zdrowy rozsądek. 
PK18 odnalazłem wspólnymi siłami z Pawłem Marczukiem. "Koniec drogi" gdzieś pod szczytem Małego Wołka (774m n.p.m.). Wspinając się na górę tych "końców" mijaliśmy chyba ze cztery. Mimo to darliśmy ku górze niewyraźnym czymś, co w naszym mniemaniu ową drogą było. Morale bardzo niskie, tak jak odczuwana temperatura powietrza. Bardzo bliskie zeru. Co rusz zmuszałem się do żwawszych podbiegów, by rozgrzać przemarzające mokre ręce.

Wobec wzmagającego się zmęczenia, zaczęło się ostre kombinowanie - jak biec, żeby się nie nabiegać. Jak przeleźć przez te góry, nie musząc się na nie wspinać. Wariant przelotu na PK 19 zakładał zero podejść. Nie bez kłopotów udało się go szczęśliwie zrealizować. Paweł kilkukrotnie zgłaszał zastrzeżenia, co do obranego przez nas kursu, drogi niknęły we mgle, rozpływały się w bujnej roślinności.

Po doładowaniu się kanapkami i bananem, rozbudziłem się nieco. Podążaliśmy nieustannie w dół, a to sprzyjało podkręcaniu tempa. Ostatni kilometr do PK19 to już regularne biegowe grzanie, małe wyścigi z coraz liczniej napotykanymi współtowarzyszami drogi.

Kolejnej próbie charakteru zostałem poddany tuż po podbiciu PK19. Nr 20 był nieznośnie daleko, w zupełnie przeciwnym kierunku niż baza. Trzeba było z powrotem wdrapywać się tam, skąd przed momentem z takim impetem zbiegłem. Minęłiśmy się z Krzyśkiem i Łukaszem. Ten, mijając mnie bąknął tylko, że ma już dość, że rezygnuje. Wkurzyłem się na niego mocno, bo co to ma znaczyć?! "Nie ma odpuszczania, grzejesz dalej!" Wydarłem się za nim. Jednocześnie zwolniliśmy z Pawłem tempa pozwalając, by chłopaki dogonili nas i żeby było raźniej się wspinać. Gadka szmatka, jakoś to szło. Paweł przodem, ja z tyłu nie dopuszczając, by ktokolwiek odpuścił tempo.

Robiło się coraz wyżej i wyżej. Gnaliśmy w Masyw Skalnika, by na "rozwidleniu strumieni" (chyba w życiu nie zrozumiem, dlaczego w opisach stosuje się to określenie - przecież strumienie mogą co najwyżej się ze sobą łączyć), gdzieś na wschodnich stokach Skalnika podbić PK20 i rozpocząć upragniony powrót w stronę bazy.

To był chyba najbardziej emocjonujący fragment trasy. Postanowiłem ominąć Przełęcz Rudawską, azymutem strawersować Skalnicę i wpaść na drogę bezpośrednio idącą w pobliże PK. Pierwszy raz w życiu przyszło mi skakać po gołoborzu porośniętym lasem. Często porośnięte mchem, luźno leżące głazy pośród drzew nie ułatwiały trzymania kierunku. Łukasz, który w przeciwieństwie do Pawła i Krzyśka został ze mną, w ciszy znosił męki na jakie nas skazałem.
Im bliżej PK, tym więcej ludzi. Co rusz jakaś grupka "czesząca teren". Nie bardzo wiedziałem, czego szukają. Oni niekoniecznie wiedzieli, gdzie są. Inna rzecz, że według nas mapa w tym miejscu miała niewiele cech wspólnych z rzeczywistością. Trzeba było kontynuować azymutowanie. Pilnując rzeźby terenu spróbować przeskoczyć na wschodnie stoki Skalnika. Spostrzegliśmy, że mamy coraz większe "grono fanów", którzy widząc naszą pewność, przyłączali się do pochodu. Co chwilę ktoś tam wtrącał jakieś mądre uwagi, ale ja grzałem dalej przed siebie. Wiedziałem, że nie można sugerować się absolutnie nikim, bo zostaniemy tam na amen. Pilnując kompasu i rzeźby w końcu wydostaliśmy się na dobrze idącą ścieżkę. Łukasz poleciał w dół wzdłuż pierwszego napotkanego strumienia. Ja pobiegłem jeszcze dalej i "na słuch" znalazłem drugi. Idąc jego brzegiem odnalazłem owo "rozwidlenie". I PK 20. Ogarnęła nas wielka euforia, morale wybitnie podskoczyło. Ucieszyliśmy też nasz dziesięcioosobowy "tramwaj" - ochoczo podbili PK i polecieli dalej. Szybcy to oni byli, nie powiem. Przyszła mi jednak na myśl historia o wyścigu żółwia z zającem, więc dałem spokój gonitwie. Miałem swój plan na dalszą drogę. 

Ponownie azymut trawersujący stoki Skalnika. "Złapana" wygodna droga u północnych podnóży Masywu. Kierunek zachodni. Znów można było raźno biec. Fajne zwycięstwo nad PK20 dodało pozytywnej energii na resztę trasy. Bezproblemo podbity PK21, zbieg do Przełęczy pod Średnicą i radośnie podjęte ryzyko biegu na azymut po rudawskich łąkach, ku PK22. 


Pomyliłem się nieznacznie, a charakterystyczna szykana drogi przy punkcie jednoznacznie określiła, gdzie jestem. Po krótkim "czesaniu" podmokłej łąki, stojąc do połowy łydki w wodzie, podbiłem PK.



Przed startem planowałem zrobić trasę w ok.9h. Właśnie mijało 10h, a do mety jeszcze kawał drogi. Co robić w takim momencie? Ano trzeba się znowu najeść, zachwycić otaczającymi krajobrazami... i przyśpieszyć! Wybierałem warianty najkrótsze, po liniach możliwie prostych. Licznik pokonywanych przewyższeń nabijał kolejne metry. Od obranego kursu nie odwiodły ani kolejne wzniesienia, ani kolejne bagniste łąki. 

Podbijając ostatni, PK23, poczułem wielką ulgę - teraz wystarczyło po prostu wrócić do Łomnicy. Niebo przetarło się już do końca, truchtaliśmy w promieniach zachodzącego słońca. To trochę nas zgubiło, bowiem przeoczyliśmy najkrótszy wariant drogi do mety. Pobiegliśmy na około, asfaltem. Potem między blokami, skok przez rzeczkę i płot. Okazało się, że te swawole kosztowały nas kilka pozycji w klasyfikacji końcowej - parę osób wróciło dosłownie kilka chwil przed nami, wyprzedzając nas właśnie na ostatnim odcinku. Cóż, tak bywa. Mam za to nakręconych kilka kadrów zachodzącego słońca, co przyprawia mnie o radość i ogólne szczęście:



11h 29min. Miejsce 20 OPEN na 99 sklasyfikowanych. Dystans 56,5km. Nie najgorzej. Nie najlepiej. Wypadkowa wszystkich decyzji. Tych trafnych i tych niekoniecznie. Pucharowy debiut w górach zaliczony. 




GASTROFAZA CZYLI EPILOG

Moimi najszczęśliwszymi chwilami, prócz dotarcia na metę, są te spędzone pod prysznicem i nad miską makaronu.
Kąpiel była wyśmienita. Z braku miski, były kolejno po sobie pochłaniane talerze ciepłego i smacznego żarcia. Tzw. gastrofaza. Kolejny przypływ energii sprawił, że ten dzień nie skończył się tak szybko. 
Ulubione wieczorne rozmowy, słuchanie wrażeń z trasy, niemalże nabożne podziwianie tych wszystkich Wspaniałych i Jeźdźców powracających z tras TP100 i TR200... Bylem bardzo dumny, że nasz znajomy z Gdańska, Krzysztof Borowiec wyzerował TP100 i jako trzeci przybiegł do mety w niespełna 24h - respect!

Żmiejek uciekł do Legnicy. Ja dokończyłem 4 talerz makaronu i poszedłem spać.

Niedziela powitała nas przecudnym słońcem i bezchmurnym niebem. Normalnie zachciało się wziąć mapę i polecieć trasę ponownie, by obejrzeć te wszystkie utracone widoki. A byłoby co oglądać.
Na bardzo sympatycznej ceremonii dekoracji zwycięzców i zakończenia rajdu, zostało nagrodzone moje pochodzenie - jako, że miałem najdalej z domu do Łomnicy, dostałem ciekawy przewodnik. 



Zwycięzcy dostali puchary. Certyfikaty powędrowały do rąk każdego, kto w limicie ukończył całą trasie. Słońce coraz mocniej przygrzewało. Można było wracać do domu.










TURYSTYCZNA NIEDZIELA NA DESER

Jako ostatni uczestnik opuściłem bazę w Łomnicy. T-shirt, krótkie spodenki, okulary przeciwsłoneczne - czy nie mogła tak wyglądać cała Majóweczka? W drodze po moich przygodnich kompanów zahaczyłem o pałac Wojanowie, wyjątkowej urody miejsce.



W Szklarskiej Porębie czekało radosne towarzystwo, pyszne jedzenie i druga część wycieczki po okolicy. Walońska Chata, Muzeum Taniego Wina, Zakręt Śmierci, Świątynia Wang w Karpaczu. Posiadłem tajemną wiedzę z dziedziny kamienioznastwa i dostałem swoją prywatną grudkę magnetytu na szczęście.

Emocjonujące zwiedzanie Legnicy i podziwianie fontanny, pierogi na stacji benzynowej w Gnieźnie. Wschód słońca w Sopocie. Rudawska wyrypa zakończona.








Statystyki:


TP50: 
                                56.52
                     1919
                     1918
 11:29:22
 5.2





Mapy przelotów oraz wyniki: