piątek, 19 września 2014

Mój Bieg. Mój Festiwal.

Wiecie jak to jest spełnić Marzenie? Takie naprawdę Wielkie? Jakiś czas temu znów sobie przypomniałem to uczucie wbiegając wraz z Eweliną na metę Biegu Rzeźnika. Totalny emocjonalny kosmos!



OK, Wielkie Marzenie spełnione... i co dalej? Potrzeba chwili, czasem dłuższego momentu, by w sercu owo "stare" marzenie zamienić na "NOWE" - bo człowiek to taka istota, co musi marzyć. Planować. Dążyć do jakiegoś celu. Kto tego nie robi, jest bardzo smutny.

Tak było właśnie ze mną. "Gdy emocje już opadną, jak po wielkiej bitwie kurz", jak śpiewał klasyk. Wpadłem w najzwyklejszego w świecie doła. Finanse nie pozwoliły pojechać w góry na ulubione wyścigi etapowe MTB. Kalendarz tak się dziwnie poukładał, że musiałem również odpuścić naszą doroczną prywatną TransCarpatię www.facebook.com/TDU13 - wyprawę wzdłuż całego pasma polskich Karpat. No po prostu dół na maxa!

Ale natura nie lubi próżni. Rozsmakowany w rzeźnikowych endorfinach i pozytywnym wpływie towarzystwa Eweliny na trasie, zgłosiłem aneks do startu we wrześniowym "Ultramaratonie 66km". Krótszej odmianie "Biegu Siedmiu Dolin". Miejsce akcji: Beskid Sądecki z bazą w Krynicy-Zdroju. Wydarzenie będące częścią największego w Polsce Święta Biegaczy - PZU Festiwalu Biegowego.

Im bliżej startu, tym coraz większa pewność, że zapełnia się pustka po Wielkim Spełnionym Marzeniu - wróciły chęci do treningu, a studiowanie mapy przyprawiało o pozytywne wypieki na twarzy i problemy z zaśnięciem. Nie mogło być inaczej, wszak czerwony szlak do Rytra i Pasmo Radziejowej to jedne z moich ulubionych tras znanych z rowerowych akcji. A Rogacze i zjazd na Obidzę to po prostu wielbię i kocham miłością bezgraniczną! Niesamowitość zbliżającego się "Ultramaratonu 66km" polegała więc na tym, że miałem na nowo odkryć ulubione miejsca - bo bieganie to nie rower, wszystko dzieje się zupełnie inaczej. Co innego boli, co innego cieszy.

Mimo zbliżającej się trzydziestki (ależ ja jestem stary!), cieszyłem się jak przedszkolak, że będą piękne góry, wymarzona pogoda (innej nie brałem pod uwagę) i świetne towarzystwo Eweliny.

Jak to w życiu, nie wszystko mogło pójść po naszej myśli. Moja teammate została uwiązana w pracy w Zakopanem, a ja rozchrzaniłem kolano, euforycznie biegając z mapą na eliminacji Pucharu Polski w Pieszych Maratonach na Orientację "Dajar Czarna Cobra". Był czwarty weekend sierpnia, równo czternaście dni do startu w Krynicy.
Ewelina zawyrokowała, że na 10000% nie pojedzie. To był dół. "Nie ważne co, ważne z kim", no nie? I jeszcze ta noga... po dwóch dniach przestała boleć, więc wystartowałem w kolejnej 50-tce na orientację, w "Maczudze Stolema". To było nierozsądne, ale liczyłem na fart. Że "rozbiegam" nogę i wszystko będzie OK. Nic z tych rzeczy. Znów musiałem zejść z trasy i w bólach wlec się do bazy. Do startu w Krynicy pozostało 6 dni.

Lepiej późno niż później - pognałem w te pędy do fizjoterapeutki Marty po poradę. I magiczny ratunek. Tu przycisnęła, tam pociągnęła - znalazła zródło bólu. Skomplikowana diagnoza ("ale nie będziesz biegać w najbliższym czasie?") i szeroko wytrzeszczone oczy specjalistki, która słucha o planach swego pacjenta - bynajmniej niekoniecznie zgodnych z jej zaleceniami. Głębokie westchnięcie i "nic nie obiecuję, ale spróbujemy to jakoś zablokować" wlało w me serce nadzieję, że ukończę ten ultramaraton. Dokładnie, "ukończę" a nie "powalczę o wynik". Zdałem sobie sprawę, że moje biegowe życie wisi na naprawdę cienkim włosku i nie mogę przegiąć. To znaczy już przegiąłem, ale żeby nie zrobić tego bardziej.

Moja natura "Podium albo szpital" bardzo cierpiała z tego powodu, ale wytłumaczyłem jej, że jako świeżo upieczony trzydziestolatek (tak, w międzyczasie "przestawiłem" licznik i zmieniłem kategorię startową... ) muszę już na siebie uważać.



Udręczony fizjo ćwiczeniami, poklejony jakimiś magicznymi "tejpami", z przeciwbólowym ketonalem w garści pojechałem na podbój Krynicy. I teraz najlepsze: nie pojechałem sam! Dosłownie 48h przed wyjazdem rozmawiałem z moją hardcore'ową, słynącą z ekstremalnej spontaniczności przyjaciółą - eMkiem czyli. Jest młodszą siostrą mego rowerowego mega hardcore'owego kumpla Nacza - to było oczywiste, że słysząc "eM, jest taka akcja: bieg w Krynicy. Sześćdziesiąt sześć kilometrów po górach. Pojutrze. I mam wolne miejsce", odpowie "No pewnie, że jadę!".


Wesoła, choć pełna obaw gromada w czwartkową noc obrała kurs na południe. Spontaniczny klimat udzielił się też mojej Babci, która zabrała się z nami do Gowarczowa. Odwiedzić rodzinę.



W samo południe wylądowaliśmy w Krynicy. Po 870km (trochę naokoło, bo Babcia) ciekawej podróży (współpasażerowie z BlaBlaCar są zazwyczaj interesującymi osobami). I tu same miłe niespodzianki.
Po pierwsze idealna turystyczna pogoda. Pełne słońce i wrześniowy żar z nieba.
Po drugie klimat samej Krynicy, która przywitała nas wesołym gwarem licznych przyjezdnych i... korkiem na głównej ulicy.
Po trzecie bezproblemowe załatwienie formalności w Biurze Zawodów. Zmiana danych, odbiór pakietów - bez stresu, bez kolejki. Wszyscy wokół uśmiechnięci. To lubię!




I przede wszystkim po czwarte. Na maxa MEGA niespodzianka ze strony samego Organizatora! Dzięki zupełnie bezinteresownemu wstawiennictwu pani Pauliny z biura Organizatora dostaliśmy noclegowy przydział w DW Hajduczek. W tym miejscu pragnę niesamowicie podziękować za okazane serce i uratowanie naszych nieogarniętych głów, które odpowiednio wcześnie nie zadbały o nocleg. DZIĘKUJĘ!

Szczęśliwi, zakwaterowani, najedzeni - mogliśmy chłonąć klimat Festiwalu. Co chwila zewsząd było widać biegnących ludzi z numerami startowymi. To uczestnicy wielu piątkowych biegów. Nawet nocą mogliśmy powydzierać się z balkonu, kibicując startującym w Biegu Nocnym. Wolontariuszki podające wodę dawały nieźle czadu! Istne szaleństwo. Nasze przedstartowe przygotowania przeciągnęły się do 22:30. A oni ciągle biegi...

Pobudka o 2:00, szybkie ogarnianie sprzętu i śniadanie Mistrza Adama M.



Teraz nadeszła kolej na ultrasów. Punkt 3:00 z krynickiego deptaka wyruszyła kilkusetosobowa banda największych twardzieli obojga płci na 100km trasy Biegu Siedmiu Dolin.


3:10 - to już pora na nas. Chóralne odliczanie, wystrzał startowy i błogosławieństwo Pana z Mikrofonem - do końca życia będę pamiętać te chwile! Kibice również nie zawiedli - Pan z Trąbką przygrywał nam raźno, wzruszyłem się bardzo!




Chwilę później zapanował mrok - wybiegliśmy z centrum kierując się ku górze śpiącymi krynickimi uliczkami. Cisza przerywana tupotem trailowych butów i głośniejszym oddechem biegnących. Mrok rozświetlany setkami czołówek - widok i atmosfera magiczne!

"Tylko spokojnie, tylko spokojnie!" powtarzałem sobie w duchu. Trzymałem się blisko eM, która mając z tyłu głowy zbliżający się wyjazd do Indonezji (wyprawa oczywiście w stylu "na wariata"  http://sladamiwielkiejstopy.blogspot.com), również nie chciała zrobić sobie krzywdy.

Niestety stało się to, czego tak bardzo się bałem. Noga przestała działać na podbiegu na Jaworzynę. Po 5km od startu ból kolana dał znać o sobie. Po 10km towarzyszył każdemu krokowi z przeszywającą siłą. Niebieska pigułka nr 1 wylądowała w przełyku. Mogłem iść, nie mogłem biec. Już nawet nie byłem zły - bąknąłem tylko pod nosem coś w stylu "masz debilu za swoje" i pokornie powlokłem się w kierunku Runka. Tak szybko, jak tylko da się wlec.
Mimo wszystko serce nadal skakało z radości - znów mogło bić w pięknych górach, niezwykłych okolicznościach przyrody. Wschód słońca przywoływał fajne wspomnienia. Wszystko było idealne, tylko ta noga...


No nic. Po płaskim i w dół traciłem mnóstwo czasu, za to pod górę szło mi całkiem nieźle - wykreowała się grupa współuczestników, z którymi co chwilę mijaliśmy się - oni mnie wyprzedzali na zbiegach, ja ich na podejściach. I tak to szło.

Herbata na Hali Łabowskiej i dalej ku Rytru!





Po nierównej walce z miejscami pionowymi ścianami zbiegu do cywilizacji, jakoś doczłapałem się do Przepaku nr 1. Pół godziny przed końcem limitu. Co dalej? Pomachałem tą kulawą nogą, założyłem świeże skarpety, lekkie ciuchy "na dzień"... i polazłem dalej! 



Nowy zastrzyk energii i szlak idący początkowo lekko w górę podładowały akumulatory i wiarę w końcowy sukces. Nie zachwiało jej nawet późniejsze mordercze podejście na Halę Przehybę. Doganianych ludzi bezpardonowo dopingowałem do walki (jakiejś pannie obiecałem chyba nawet czekoladę czy coś). Tuż przed bufetem (i kolejnym pomiarem czasu) na Przehybie, spotkałem eM atakującą już podejście na Radziejową - zmęczoną i obolałą, ale uśmiechniętą. Skoro ona napierała raźno - nie mogłem być gorszy :)



Skutecznie pokrzepiony herbatą i miłym słowem wolontariuszy, pod Radziejową wdrapałem się z wielkim bananem na buzi. Po drodze postanowiłem mimo wszystko trochę zawalczyć o czas mety. Na kilometrze nr 49 łyknąłem kolejną niebieską pigułkę Ketonalu. A co potem się działo... obejrzyjcie:


Dzięki turbodoładowaniu z niebios i magicznej mocy niebieskiej pigułki ostatnie 15km to był istny szał i pełna euforia! Metę w Piwnicznej osiągnąłem po 11h 51min. Ktoś powie:" Ale z ciebie cienias". Nie zaprzeczę. Wynik raczej mizerny. Ale ja rozliczam siebie tylko z ilości pracy włożonej w końcowy efekt - tym razem nie mam sobie nic (poza głupim startowaniem z niewyleczoną nogą) do zarzucenia. Ów czas jest wypadkową pracy włożonej w trening, talentu, szczęścia, zdrowia i aury. Czy kolejnym razem będzie lepiej? Tego nie wiem - w zupełności mi wystarczy, jeśli będzie równie miło. Na tym polega hobby - ma być przede wszystkim miło!

Piękną nagrodą był medal otrzymany z rąk eM (przybiegła godzinę szybciej!). Warto było tak mozolnie brnąć przez Beskid!



Powrotna droga autobusem do Krynicy to osobny rozdział. Śmiało można rzec, że był to jeden z trudniejszych etapów tego ultramaratonu. Ponad godzina jazdy PKSem do Krynicy zmogła niejednego (były awaryjne postoje na przydrożne pawie i takie tam). Serdecznie pozdrawiam chłopaków z Drużyny Szpiku, którym było mało wrażeń na trasie biegu... i w autobusie rozkręcili regularną imprezkę ze śpiewem i piwkiem (a nawet czymś mocniejszym). Do tej pory mam wielki respekt dla ich formy.




Dziękuję wszystkim razem i każdemu z osobna. Wolontariuszom, Pani Paulinie, paniom Recepcjonistkom. Wszystkim zaangażowanym w to wydarzenie. Wrócę tu za rok, już na pełen dystans B7D. Zdrowszy i silniejszy. Bogatszy w doświadczenia. Bo warto wracać do dobrych ludzi!

A co w sercu? Kolejne marzenie, kolejne wyzwanie - Bieg Ultra Granią Tatr 2015.



Garść statystyk: