piątek, 31 października 2014

"Spotkanie z Lilith po raz trzeci" - InO Sukkub 2014



"Noc z Lilith"

Była ostatnia sobotnia noc października, roku Pańskiego 2012. 

Pogoda wybitnie parszywa. Mgła. Zacinający lodowaty deszcz przechodzący w drobny grad i śnieg. Wspomagany wiatrem. Brakowało tylko piorunów. W takich okolicznościach przyrody przeżywałem swoją pierwszą "Noc z Lilith" - taką oto nazwę otrzymała trasa Bardzo Trudna nowej Imprezy na Orientację "Sukkub". 



Garść wiedzy z encyklopedii: 

Sukkub (śrdw.-łac. succubus, od łac. succuba - "nałożnica", od succubare - "leżeć pod") – w demonologii sukkubami nazywa się demony przybierające postać nieziemsko pięknych kobiet (często obdarzonych również atrybutami charakterystycznymi dla demonów, np. rogami albo kopytami), nawiedzające mężczyzn we śnie i kuszące ich współżyciem seksualnym (zespół "demona nocy"). Według Malleus Maleficarum ("Młot na czarownice") sukkuby zbierały od skuszonych mężczyzn nasienie, którego potem inkuby używały do zapładniania kobiet. Dzieci spłodzone w ten sposób miały być szczególnie podatne na wpływ Szatana. 
Od XVI w. umieszczona przed gospodą rzeźba przedstawiająca sukkuba oznaczała, że karczma prowadzi również dom publiczny. Demonologia twierdzi, iż królową sukkubów była pierwsza hipotetyczna żona Adama - Lilith, która po odejściu od niego stała się jedną z siedmiu żon Lucyfera. Średniowieczne przekazy głoszą, że Lilith obiecała nie nasyłać sukkubów na ludzi którzy posiadają amulet na którym wypisane były imiona trzech aniołów cnót czystości. Ezoteryczne pisma twierdzą, że sukkuby oprócz wysysania energii życiowej i kuszenia mężczyzn współżyciem seksualnym starają się także przejąć duszę ofiary poprzez stopniową pogłębiającą się w niej demoralizację na tle seksualnym. Ludzie, którzy mówią, że stali się ofiarami ataków sukkubów podają, że oprócz kontaktu fizycznego te demony w postaci pięknych kobiet potrafiły ukazywać się w ich snach. Lilith – w folklorze żydowskim upiorzyca groźna dla kobiet w ciąży i niemowląt w pierwszych tygodniach ich życia. Jej imię po hebrajsku brzmi Lilit (dosłownie). Pochodzi ono być może od hebrajskiego słowa lulti oznaczającego "lubieżność".

Czyli tak generalnie, jak sami czytacie, przegięta akcja. Posiadając tę powierzchowną wiedzę, łatwo "dać się porwać demonicznemu klimatowi". 

Porwać się nie dałem. Ale zginąłem marnie! Nie pomogło nawet odnalezienie imion trzech aniołów - Lilith rzuciła klątwę.



Skąpany w bagnie, przysypany mokrym śniegiem, ledwo widzący na oczy... poległem. Z podkulonym ogonem wróciłem do bazy. Nawet grób pani Browarczyk nie dał się odnaleźć. Mizerny wynik, przedostatnie miejsce. I wielka żądza rewanżu!


"Klątwa Lilith"

Rok później zjawiłem się znowu, by odczarować klątwę Lilith. Tak też z resztą była nazwana trasa BT zbudowana przez rudą Anię. 
Nie zważałem na nic - nie zmogła mnie ani rzeka Łeba wpław (o gołym tyłku, bo to trochę nie fajnie gnać w mokrych gaciach od praktycznie samego początku zmagań), ani utopiony w bagnie but (wyłowiłem go kijem - śmierdział okrutnie). Nie straszne mi było liczenie objętości brył obrotowych, zgadywanie kolorów (czerwony czy brązowy, niebieski czy zielony - światło czołówki jest zwodnicze) czy wierszowane zagadki (tu akurat zastosowałem "koło ratunkowe" - dołożyłem drogi podbijając alternatywny nawigacyjny punkt kontrolny).

Bez cienia zwątpienia przebiegłem dodatkowe 4km. Na mecie okazało się bowiem, że na ostatnim PK zgubiłem kartę startową. Wróciłem, odnalazłem, pognałem z powrotem do bazy.

Klątwę odczarowałem! Wygrałem trasę BT. W nagrodę dostałem demonicznie dobrego buziaka i zestaw Konesera. 


Tak prezentował się pięć tygodni później, gdy wraz z TJ-em opijaliśmy nasze darżlubowe zwycięstwa. Piwo z lodem wprost ze Spitsbergenu smakowało wybornie. Aha! Te szklanice świecą w ciemności! Na afterparty po "Maczudze Stolema 2014" wyśmienicie służyły nam do spełniania urodzinowych toastów za moje zdrowie.



"Igraszki z Lilith"

W miniony weekend spotkaliśmy się z Lilith po raz trzeci. Widać, że chyba mnie lubi coraz bardziej, bo zaprosiła na nocne igraszki do Nowego Dworu Wejherowskiego. Damom się nie odmawia, więc zjawiłem się w umówionym miejscu i czasie. Gotów do działania.

Przyjechała ze mną Karola. Odważne dziewczę! Przełamała swoje lęki i dzielnie darła ze mną przez wszystkie chaszcze. Bez mrugnięcia okiem (a może nie dostrzegłem?) stawiła czoła wszelkim "atrakcjom" zafundowanym przez Lilith. Przetrwała ponad 12h w moim towarzystwie i nadal się do mnie odzywa. Prawdziwy dar z niebios, niezwykle rzadki :)



Poniżej krótki zapis, co nam się przytrafiło owej nocy (start o 18:12 - ciemno, choć oko wykol!) oraz Superprodukcja Filmowa:

PK1 - po drodze Karola wykręciła nogę. Bardzo się przestraszyłem, że to coś poważniejszego. Ale Zuch Dziewczę pognało dalej. W drodze wyjątku wzięła tylko kija do podpierania się (tudzież przepędzania dzikiej zwierzyny). Sam PK przysporzył nam małego kłopotu, bo teren nie sprzyjał w 100% pewnemu namierzeniu się. Za dnia wyglądał niezwykle niewinnie. Drań.


PK2 - lekko, łatwo i przyjemnie. Wystarczyło "tylko" jakoś ominąć bagno i przedrzeć się przez młodnik. Poniżej foto z dziennego zwiedzania parę dni później.



Lilith wyznaczyła również zadanie: "79m na azymut 128. Pod znakiem krzyża znaleźć Czerwoną Kokardkę".


PK3 - tutaj zaprocentowało doświadczenie i znajomość wrednego charakteru Budowniczej trasy. PK na przepuście i zadanie odnalezienia sukkuba. Wiedziałem od razu, że trzeba ładować się do dziury.



W bonusie zadanie muzyczne. Kolejne kilometry minęły nam na nuceniu przeróżnych kawałków.

PK4-PK7 - orienteeringowy chleb powszedni. Sporo zmyłek, trochę azymutu, szczypta nawigacji po rzeźbie terenu. Bez pudła.

PK8 - na przelocie dołączył do nas Długi. Gadka szmatka. Towarzyskie rozprężenie. Chwilowy brak skupienia - musieliśmy się pomylić, nie było opcji. Wgramoliliśmy się pod stromo opadający grzbiet, niestety nie tym żlebem, co trzeba. Wymagało to paru chwil rozkminiania, gdzie jesteśmy i którędy najwygodniej (skoro już wleźliśmy na górę, to szkoda z niej złazić) namierzyć się na PK. Udało się.

PK9 - chyba najbardziej wredny! Prócz PK17, który nie dał się odnaleźć. Darcie w takim gąszczu, że nawet Panowie & Damy rzucali łacińskim mięsem na prawo i lewo.

PK10 - po przelocie wymazanymi z mapy ścieżkami czekało nas kolejne zadanko. Zdesantować się w pewien określony rejon mapy i poodnajdywać trzy różnokolorowe figurki sukkubów, a następnie podać pięć krajów, których flagi składają się tylko z tych kolorów.
Nasz drobny babol w postaci odnalezienia żółtej, zamiast czerwonej figurki nieźle dał w kość - no bo weź człowieku tak z marszu wymyśl pięć flag. Biało-niebiesko-żółtych. Wznosząc się na absolutne wyżyny naszej wiedzy geopolitycznej, w wielkich bólach wynotowaliśmy: Bośnia i Hercegowina, Urugwaj, Argentyna... i na tym koniec.


PK11 - ognisko i stopczas! Ciepło, przyjemnie, JEDZENIE, herbata z miodem. Karola nabrała wigoru, a nawet nagrała pozdrowienia dla swych fanów.

No i wtedy się zaczęło... kolejne 2h były dla nas bardzo ciężkim treningiem umysłowym.

PK12 - z ogniska na PK12 ponad 2km przelot "w ciemno", pod mapą. Pilnowanie kierunku, odległości, liczenie na szczęście. Klimat tamtego lasu był mega złowrogi, brakowało tylko jakiejś zjawy. Dobrze, że nie było mgły, bo bym trochę strachu się najadł. Spotkaliśmy (znów) Irka z Anią, co upewniło nas, że idziemy w dobrym kierunku.

Przeloty na kolejne PK wcale nie były łatwiejsze. Mapa przestała się zgadzać z terenem (coś tam w lesie wycięto, coś zarosło itd.), a rzeźba niezwykle wymagająca kondycyjnie. Obieraliśmy "lżejsze" warianty, dzięki czemu nie padliśmy ze zmęczenia.

PK13 - stał we wrednym miejscu (musieliśmy się podzielić zadaniami: Karola z dołu doświetlała mi gęsto zarośnięty szczycik, a ja z przeciwnej strony szukałem lampionu). Po podbiciu PK kontynuacja azymutów. Karola była na nowo mocno pobudzona, głównie z powodu napotkanych dwóch świecących par oczu dzikiej zwierzyny. Z radości nieomal wyściskała napotkanego Długiego, który podejmował kolejną próbę namierzenia się na PK13. Po szybkim ustaleniu bieżącego położenia Piotr poleciał go upolować, a my w dalszą drogę.

PK14 - punkt na przepuście. Oczywiście wrednie podwieszony pod krzakiem w takim miejscu, że tylko jakimś cudem nie wywinąłem orła wprost do cieku wodno-błotnego. Na wygodnej dolotówce panna Karola przetestowała odliczanie parokroków w stylu Chodakowskiej. "Raz, dwa. Z uśmiechem. Trzy, cztery. Jeszcze. Pięć. Jesteś super. Sześć, siedem...". Było też coś o dupie.

Zadanie nr 15 - kolejny popis frywolności Lilith - typowe gonienie króliczka. "Znajdź miejsce, gdzie znajduje się moje Łoże, byś wiedział gdzie chcesz później wracać". Zrobiliśmy, co trzeba i poszliśmy dalej. Przy czym Karola stwierdziła, że wracać już tam nie zamierza :) 


Ja wróciłem po kilku dniach, żeby odszukać zgubę. Łoże nadal było. Ale ani Lilith w nim nie leżała, ani zguba się nie znalazła. Bez sensu.


PK16 - po drodze przetrzymaliśmy mały kryzys. Z jednej strony zmęczenie było już spore. Mi chciało się spać, Karolę bolały nogi i plecy. Z drugiej, przecież to tylko 3PK do mety, szkoda "ucinać" trasę. Zacisnęliśmy zęby i postanowiliśmy wyczyścić trasę. Sam PK bez historii. Namierzony, odmierzony, znaleziony.

PK17 - najwredniejszy. Nie dość, że od strony najszybszego najścia posadzono i ogrodzono młodnik, to jeszcze tuż przy właściwej (mocno zarośniętej) przecince szła (niezarośnięta) dróżka, która mocno myliła szyki. Nie od razu posłuchałem Karoli ("Nie ma to nie ma, chodźmy już") i w poszukiwawczym amoku spędziłem dobrych 15min. na czesaniu bezpośredniej okolicy. Wiedziałem, że jesteśmy w dobrym miejscu.  Namierzałem się czterokrotnie. PK nie znalazłem.

PK18 - łatwe zwycięstwo na koniec. Fajnie wyszedł nam azymut. Czekało zadanie (zapisane na mapie, a ja jak ten łoś omiatałem drzewo w poszukiwaniu instrukcji :P). Mieliśmy pójść na zachód, by odnaleźć Śmierć. Mus to mus, choć widmo spotkania jej nie napawało jakiś mega optymizmem. Poszukiwawczy sukces został obwieszczony głośnym "Ja pieeeeerd***ę".


Przy postumencie karteczka z przestrogą. Wyszło na to, że Lucyfer mega się wkurzył z powodu naszej wizyty w sypialni jego żony Lilith. Żeby nie dostać w pierdziel, trzeba było się z nim napić. Świeżo Upieczona Abstynentka Karola musiała zarzucić swe nienoworoczne postanowienie (jakoś dziwnie łatwo jej to poszło:P). Uradowani, że jako pierwsi odnaleźliśmy flaszkę, zgodnie golnęliśmy z gwinta "po łysiu" orzechowego Soplicy. No dobra, po dwa "łysie". Oczywiście w ważnych intencjach.

Towarzyszka moja potem już tylko biegła. Nie wiem czy to TurboEfekt Soplicy, "zapach mety", "tryb Finishera", czy co... no po prostu wzięła i biegła! Gdyby było cokolwiek widać, pewnie zwolniłaby nieco tempa i zachwyciła się widokami.




No, ale nie było widać absolutnie nic prócz tego, co ogarnął snop światła czołówki. Więc Karola biegła. I dobiegła, a ja wraz z Nią. Efekt finalny jest taki, że przez przypadek spełniła się moja zwyczajowa dewiza startowa "Podium albo szpital!" Szpitala nie było, podium i owszem :)

A teraz nagroda za przebrnięcie przez ów powyższy, ciut dłuższy niż krótszy skrót. 

Superprodukcja by Nosek.
Kamera: Funt




P.S. Gdyby ktoś kiedyś chciał wiedzieć, czy Karola ciśnie w lesie. Moja odpowiedź brzmi: ciśnie.

Niniejszym oświadczam, że panna (przyszła młoda) Karola Nosek otrzymuje Certyfikat Kawalera Wieczorową Porą, jako idealny materiał na żonę aktywną. Da sobie radę w każdych warunkach, nie zgubi się nawet w największych galeriach handlowych, nie zamęczy ją żaden fizyczny wysiłek. Je i pije dość mało. Stopień marudzenia bardzo niski. Zna dowcipy. 

"Ma siłę, ma moc, przetrzyma całą noc!"

Polecam, Kawaler Wieczorową Porą.




Garść statystyk:


Mapa naszych zmagań:


1 komentarz: