sobota, 25 kwietnia 2015

Bumelant gościnnie: "Co nagle, to po diable".


W kręgach, przede wszystkim nieprzychylnych i zazdrosnych żon kolegów-pantoflarzy mawiają, iż Kawaler szlaja się po nocach, zadaje z typami spod ciemnej gwiazdy i młode panny w Sopocie bałamuci. Oczywiście jest to (zazwyczaj) absolutną nieprawdą. Tym nie mniej przyznaję, iż Kawaler Wieczorową Porą z niejakim Bumelantem się zadaje. A Bumelant pisarz, poeta, eseista, literat nadprzeciętny chciałby głos zabrać, zatem ja już milknę i głos mu oddaję:



"W dniach 17-18 kwietnia w Kaliskach odbył się 49 Ekstremalny Rajd na Orientację Harpagan. Tradycyjnie wystartowałem na trasie pieszej 100 km (piszę to ja, Bumelant, dziękując Danielowi, że pozwolił mi się na swoim blogu naprodukować). W poprzednich dwóch edycjach udało mi się odnieść zwycięstwo i teraz też oczekiwania były spore, tak moje, jak i znajomych.

Podczas przygotowań do zawodów, które były jak zawsze długotrwałe i o tyle, o ile, staranne, doszło jednak do zawirowań i komplikacji. Pisałem o tym w zapowiedzi imprezy na blogu Star Worms kilka dni przed zawodami, więc już się szerzej nie będę o tym rozpisywał.
No ale coś napisać muszę, i to może nawet szeroko, przecząc temu co napisałem przed chwilą. Bo, jak to mówi stare porzekadło (o porzekadłach i tym, że przysłowia są mądrością narodów, będzie tu zresztą nieco więcej albo może i wcale nie) „Mądry Polak po szkodzie”. No i po szkodzie jestem o parę rzeczy mądrzejszy, wszystko sobie dogłębnie analizuję teraz. Przede wszystkim na chłodno, bez emocji, widać wszystko inaczej.
Emocji bowiem przed startem było wiele i one mnie przygniotły. Doszło do tąpnięcia w Star Worms, jakby do jakiegoś zawału czy wybuchu w kopalni, i człowiek musiał wiać na górę ile sił w nogach, żeby go woda nie zalała czy palący metan nie usmażył go na skwarkę. No i potem tych sił już na Harpaganie, po uciekaniu ze strefy zagrożonej, zabrakło.

Ale były też i inne rzeczy, o których pisałem w zapowiedzi. Dwie klątwy nałożone na mnie przez dwie zdradliwe i pełne niszczycielskiej siły, niczym Scylla i Charybda, kobiety – Babcię Anię oraz panią od WOS-u („No woman, no cry”, śpiewał Bob Marley i się pod tym podpisuję obiema rękami, ciekawe jakie wyniki miałby Bob Marley w Harpaganie? Myślę, że nawigacja i włóczęga po lesie bardzo by mu się podobały).
Klątwa numer jeden – to klątwa nogi skręconej w kostce. Była skręcona już przed Harpaganem 48 i mimo to go wygrałem, ale za dużo to z ogniem igrać nie wolno. Trenowałem dalej z tą nadwerężoną nie wyleczoną kostką po H w Lipuszu, wbrew monitom i dyrektywom Babci Ani, wskutek czego najpierw naderwałem więzadło w stopie, a potem jeszcze raz tę stopę skręciłem. Niestety jak raz skręcisz nogę i nie wyleczysz dobrze, ona traci stabilność i o kolejne skręcenia bardzo łatwo.
Klątwa numer dwa – to klątwa polityka. To pani od WOS-u skazała mnie na bycie politykiem. Otóż w podstawówce zawsze spóźniałem się na lekcje WOS-u, bo one wypadały zaraz po przerwie obiadowej, a na przerwie obiadowej zawsze klepaliśmy w kosza na dworze, bo przerwa długa, więc można było dłużej spokojnie pograć, a to były czasy wielkiej fascynacji młodzieży rozgrywkami NBA. No a na obiad szliśmy 3 minuty przed dzwonkiem, skąd się brały spóźnienia ciągłe na WOS, bo nie da się zjeść dwudaniowego obiadu w 3 minuty. Raz nawet skończyło się szykanami, jak na tablicy zobaczyłem wypisane kredą wielkimi literami „Nowaka źle karmią w domu”. Albo „Nowak nie dojada i spóźnia się na lekcje”. Albo „organizujemy zbiórkę na dokarmianie Nowaka”. Coś w ten deseń.

W gruncie rzeczy pani od WOS-u była zazdrosna, że przedkładam sport nad WOS, ale że nie chciała tego wprost powiedzieć, to przyczepiła się mojej innej wielkiej namiętności – jedzenia.
Jak każda kobieta chciała postawić na swoim i rzuciła na mnie klątwę – przestanę być boiskowym, czy InOsportowym wojownikiem i zostanę gnuśnym politykiem. Zupełnie jak w „Brunecie wieczorową porą”, gdy Cyganka wywróżyła Michałowi Romanowi: „Nie chcesz, a zabijesz. Nie chcesz, a zabijesz. Ukryj, zakop, nie dowie się nikt”. Niby bez sensu, że rozwodzę się tu nad moim ulubionym polskim filmem, ale niezupełnie bez sensu. Jest to ukłon w stronę Daniela, zwanego Kawalerem Wieczorową Porą. Który zapewne też jak ów bohater filmu Barei musiał kiedyś jakieś zwłoki zakopywać, żeby nie dowiedział się  nikt. Ukłon, że pozwolił mi na zamieszczenia tego posta na swoim blogu. Nieistotne.
W każdym razie, pani od WOS-u zdawała się mówić: "nie chcesz, a zostaniesz politykiem". Ale co miałbym wtedy zakopywać, żeby nikt się nie dowiedział? No tu przenośnia jest bardzo czytelna. Zwłoki mojej pasji do sportu i sportowej rywalizacji. Zwłoki wojownika, którym kiedyś byłem, ale odkąd zabrałem się za politykę w środowisku InO jestem skazany, że być nim przestanę. Nie chciałem i nie chcę, żeby tak się stało, ale fatalność losu, o czym już pisał w „Antygonie” Sofokles, jest fatalnością losu i nikt nic na nią poradzić nie może.

Różne więc garby miałem na plecach przed startem, ale nie wszystkie wymieniłem, bo oto wyrosły mi dwa następne – po pierwsze musiałem sobie tym razem radzić bez najnowszej prototypowej, ekskluzywno-inkluzywnej (all-inclusive, włącznie z częstowaniem ciasteczkami maślanymi) wersji GPSo-mapo-kompasu  firmy Garmin – Pawła Ćwidaka.
Kto siedzi w temacie, wie, że moje oba zwycięstwa w H to w połowie zasługa Pawła, z którym nawigowaliśmy i wspieraliśmy się mentalnie i ciasteczkami przez 45 km w Bożym Polu i 40 km w Lipuszu wypracowując taką przewagę na początku, że rywalom się już zwyczajnie wszystkiego odechciewało i nie walczyli, a przynajmniej nie już jakoś szczególnie zaciekle.
Drugi garb to presja otoczenia. Znajomi mówili mi „wygraj, wygraj”, no więc postanowiłem sobie, że będę wściekle walczył o zwycięstwo. Jakiś taki strach był we mnie, czy sprostam ich oczekiwaniom i za duże spięcie nerwowe. Za duże pobudzenie. A przecież nawigacja to przede wszystkim chłodna głowa, a dopiero potem nogi.

Szukałem sobie sojuszników przed startem, kogoś z kim mógłbym pobiec chociaż początek, zanim się uspokoję, złapię swój właściwy rytm nawigacji. Żeby nie porobić błędów na początku i jakoś to będzie.
Chciałem pobiec z Arturem, ale Artur miał tu swoje plany na walkę o czołowe miejsca i sprzymierzenie nie wypaliło. Z kolei inni, to znaczy Mati i Biedak, bali się chyba, że będę gnał jak szalony i ich wykończę i też nie zdecydowali się na wspólny bieg.
Tak więc zostałem niejako sam i troski opadły moją głowę jak stado zgłodniałych kruków.

W bazie była atmosfera pozytywna, dużo znajomych, żarty, itd. Atmosfera mobilizacji i podniecenia.  Dużo żartów krąży wokół aktualnych nowinek ze świata czy podziemnego światka InO. Furorę robi anegdota o tym, że Biedak zapowiadał niejako zwycięstwo na H i krążą legendy o jego morderczych przygotowaniach, jak to ciemną nocą robił w śniegu po łydki żabki pod Pachołek z odważnikami 20 kilo. Tyle, że Biedak zaczął trenować bieganie 2 miesiące przed H.... No, ale ploty już poszły i nawet wielki mistrz i pogromca bagien Andrzej Buchajewicz jest wyraźnie nieufny i zaniepokojony. Zerka co chwilę na Biedaka z jakąś taką nadobną, czy nabożną rewerencją. W oczach ma popłoch, choć stara się z tym kryć, aby nie okazać słabości wobec rywali.
Wcześniej, przed przyjazdem do bazy, odwiedziliśmy z Matim Rafiego i rozrabialiśmy u niego na piętrze napoje izotoniczne przez lejek do oleju silnikowego (wzbogacona mieszanka) przy okazji zalewając Rafiemu nowiutkie panele podłogowe i robiąc powódź w łazience.

W bazie guzdrałem się jak nigdy albo jak zawsze i gotowy do walki (w „Psychodeli” Abradab śpiewał: „Czy chcesz stanąć ze mną w szranki? Dobądź miecza i do walki!”)  byłem 30 minut przed startem. Szybka rozgrzewka z Rafim i wyczajenie wylotu z bazy. Intuicja mnie nie myliła, bo oba kierunki wylotów, jakie typowałem, były trafne. Jednym wybiegaliśmy na I pętlę, drugim na II pętlę.
Myśmy pobiegli na rozgrzewkę na zachód i w stronę torów, czyli tak na Czarną Wodę jakby. Potem nie mogliśmy znaleźć startu i jak go znaleźliśmy było już za późno na wyczajenie drugiego wylotu, tego na Cieciorkę.
Mapę dostałem jako pierwszy, gdyż wyróżniono mnie przyznaniem numeru 1. Patrzę, patrzę a tu wylot na PK 1 jest właśnie tam, gdzie chciałem robić drugą część rozgrzewki. Zaraz dobiega do mnie Mati i w panice i podnieceniu krzyczę do niego: „Gdzie jest Rafi?! Gdzie jest Rafi?! Jak mamy się przebijać przez zabudowania?!” No tak, bo na mapie nie było żadnej sensownej drogi na skróty w stronę szosy na Cieciorkę. Rafi mieszka rzut beretem od bazy zawodów więc te wszystkie ścieżki obok ma w małym palcu... Teoretycznie... Ponoć pobłądził w dalszej części przelotu na PK 1, ale nieważne.

Startujemy! Rafi pruje do przodu jak szarżujący nosorożec, czy może rącza łania lub gazela. To jest chyba tempo Usaina Bolta z igrzysk Pekinie i nie daję rady nadążyć. Wbijamy się w ścieżkę, potem drugą, Rafi nagle przystaje: „Yyyyy... gdzie dalej panowie?” „To my ciebie powinniśmy o to pytać”, odpowiadam. „Acha”. Cały rozpędzony peleton gwałtownie hamuje zbija się w kupę, ludzie prasują się o siebie jak wagony przy wykolejeniu pociągu ekspresowego. Oto Rafi zgubił się 200 metrów od swojego domu. Ale to tylko chwilowy kryzys.
Niezawodny instynkt starego mistrza i zwycięzcy (bodajże sprzed dwóch lat) PBT natychmiast podpowiada, że jak droga się kończy należy wyciąć najkrótszy możliwy azymut przez las do kolejnego punktu orientacyjnego, czyli w tym przypadku jakichś świateł, Bóg jeden wie przy jakich domach. Tak się zawsze chodziło na PBT, gdzie mapa na przelotach między punktami była często na długim odcinku wymazywana i człowiek się nie przejmował przez jakie tam pola minowe i pułapki przyrody trzeba było walić marszem na wprost, byle tylko nie zwichrować kierunku. 

Rafi (pierwszy z prawej) - przypuszczalnie najszybszy pacemaker świata

Tak więc Rafi skacze jak zając w zagonie kapusty ponad połamanymi gałęziami w lesie, czy też borze sosnowym, ucząc cały ten długi poskręcany świetlisty wąż złożony z około 300 czołówek nawigacji na azymut old-good-PBT-style.
Dobiegamy do szosy bardzo składnie i ładnie. Z wyjątkiem tej krótkiej zwiechy Rafiego po drodze, ale to może ze 3 sekundy poślizgu były tylko. Na szosę wpadam pierwszy, ale zaraz mnie ktoś wyprzedza. Za sobą słyszę tupot wielu nóżek jakbym był w bajce Happy Feet, a nie na H 49.
Czuję, że nie jest dobrze mentalnie. Jestem spanikowany i za bardzo się przejmuję tym, że wszyscy tak pędzą. Czyżby taką formę przygotowali? W Lipuszu z Pawłem mieliśmy po PK 1 dobre 5 minut przewagi nad następnym i do końca nikt nas nie minął. Chyba mnie tamta sytuacja zepsuła, bo podświadomie chcę, żeby było teraz tak samo, ale tamto było naprawdę wyjątkowym przypadkiem.
Chcę obiegać PK 1 przez Cieciorkę - bezpiecznie - jak to mam z zwyczaju, ale widzę, że trójka biegaczy skręca na NE w wielką przecinę. Bez pudła zgaduję, że to Andrzej, Robert i Witek. Nie chcę do nich stracić już na początku i szybko zmieniam decyzję. Walę za nimi! Jest chaos, ale co to za wojna, gdzie nie ma chaosu, a pociski nie nadlatują ze wszystkich stron i gdzie przyjaciel nie strzela do ciebie tak samo często jak wróg. Wojny na H nie miałem tylko, gdy obok był Paweł, ale Paweł to przecież nawet nie jest człowiek, lecz jakiś nowoczesny wynalazek techniczny na tranzystorach z węglików krzemu, wykonany na tajne zlecenie polskiego wywiadu czy kontrwywiadu „na vsyakiy sluchay” zbliżającej się wojny z Rosją.

Próbuję ogarnąć mapę – kiedy mam skręcić na N w taką lekko krętą drogę, ale co patrzę na mapę, to  O n i  mi odskakują o 10 kroków albo zbiegam na pobocze. Jakoś się opanowuję i udaje mi się precyzyjnie wymierzyć odległość do zakrętu i wbijam w moją drogę bez pudła. Przede mną ktoś inny tam poleciał, ale leciał wariantem od leśniczówki, przez las zamiast szosą, więc nie miałem z nim styczności, dopiero jak mi mignął, niczym pocisk smugowy ciężkiego kalibru wystrzelony z pancernika „South Dakota”, przecinając mój szyk z prawa na lewo. Ja jestem teraz drugi. Za mną widzę, że ktoś biegnie. Poza tym cisza i spokój. Teraz spokojnie znaleźć skręt na E w dużą drogę. Jednak tu się motam, coś mi się nie zgadza, jest jakiś płot, jakieś szachy na mapie. Staję, ale ten ktoś za mną zbliża się, więc biegnę. Biegnę, bo kierunek jest OK, ale nie ogarnąłem do końca terenu. Zauważam w końcu, że jestem na przecince, która wplata się w główną drogę i już wiem, gdzie jestem. Teraz bezpośrednio na punkt. Ile metrów? Źle patrzę na mapę. Nie w to miejsce co trzeba, o jedną przecinkę niżej na S mi rozbiegane oko spadło i skręcam o jedną przecinkę za wcześnie na N. Człowiek, który mi deptał po piętach, okazał się być Arturem, ale o tym dowiaduję się dopiero w bazie. Był dziś wielki, a ja w swej naiwności myślałem, że dam radę go zgubić. Albo, że on sam się zgubi.
Wydaje mi się, że jestem pierwszy, że teraz spokojnie dobiegnę do PK, bo za mną nikogo nie ma, a tu niestety. Punkt ma być za 900 metrów. Gnam jak szalony, dobiegam do jakiejś drogi, świateł sędziów nie ma, zaraz blisko zabudowania wioski... Gdzie ja do licha ciężkiego jestem??!!
Jakbym dostał cegłą po głowie. Idę w tę, potem w drugą stronę, nie wiem jaki błąd zrobiłem i to jest najgorsze. Nie mając żadnego planu na bliższą i dalszą przyszłość (zawsze to cechowało moje poczynania, odkąd pamiętam) idę bardziej w stronę wioski i to mnie ratuje. Jest tablica z nazwą miejscowości – Kazub. W końcu dociera do mnie, co zrobiłem i gnam na złamanie karku z powrotem. Czuję się zawstydzony. Wiem, że jak dolecę do punktu, będę tam na dalekim miejscu i będę mijał tych wszystkich znajomych, co życzyli mi zwycięstwa.
Milion myśli kotłuje się w głowie. Tak się chyba musieli czuć Amerykanie po niespodziewanym japońskim ataku na Pearl Harbor.
Wbijam PK 1, ale jestem nadal roztrzęsiony. Chcę gnać do przodu i szybko nadrobić straty i znów niedbale ogarniam mapę. Wykminiam taki przelot na PK 2, że z miejsca powinienem zostać rozstrzelany, bez sądu polowego. Takimi drogami to może pielgrzymki chodzą albo kiedyś pochody pierwszomajowe, ale na pewno nie tak się napiera na przelotach w H. Gnam naokoło jak struś pędziwiatr (dobrze, że do granicy niemieckiej nie dobiegłem, zresztą bez znaczenia – i tak teraz wszędzie Unia Europejska). Wokół pustka, jako jedyny chyba wybrałem ten wariant, a może już przegoniłem wszystkich piechurów i dlatego jest luźniej? Mijam Strych i Frank w nocy ciemnej i cichej jak samo piekło. Droga wyczynia jakieś dziwne zawijasy, a ja jestem wściekły i nadal nie umiem uruchomić myślenia. Wdzierają się pierwsze objawy załamania i apatii. Obiegam Łążek, jestem przy Jez. Niedackim i wreszcie widzę jakieś światełko. Biegnie przede mną żwawo, nie wiem czy to nie był Paweł Pakuła, późniejszy zwycięzca, który też się obrzydliwie zamotał na przelocie między PK 1 i PK2 i wpadł tam po mnie.
W końcu wpadam na punkt, w międzyczasie witam się z kilkoma znajomymi. Mijam Mariana, Daniela, Piotra Kopacza, Piotra Nowaka, jeszcze kilku innych kumpli. Mówią do mnie „cześć”, są wylewni i zrelaksowani. A ja nie. Dobrze, że nie mam przy sobie piły łańcuchowej. Wszyscy są zdziwieni, że tak słabo mi idzie, a mi jest zwyczajnie wstyd. Na PK2 mam już 13 minut straty do głównych rywali: Andrzeja i Roberta. Do Artura tracę już 21 minut.

Moja wesoła twórczość nawigacyjna na przelocie z PK 1 do PK2

Wstawiłem kilka wykresów, kto jak nawigował na poszczególnych przelotach no i moje wyniki na PK 1 i PK2 prezentują się mizernie.
Statystyki Pawła Pakuły

Statystyki Artura

Statystyki K. Nowaka

A przecież gnałem jak dziki, tyle, że nie ogarniałem nawigacji.

Do PK3 jest lepiej. Jestem uważniejszy. W końcu zła passa musi się skończyć. Znów tracę kawałek za Młyńskiem, wbijając się niepotrzebnie na szagę do szosy, gdzie najpierw drogę przegrodził mi płot, a potem rzeka nie do przeskoczenia. Tutaj mijam Daniela, któremu humor dopisuje. Kręci nawet filmik ze zwycięzcą dwóch poprzednich edycji w roli głównej. Zwycięzcą, który dziś nawiguje jak przedszkolak. Daniel prosi mnie, żebym coś powiedział do telewidzów, ale co ja mam mówić? Mam ochotę teraz wszystkich ukatrupić włącznie z operatorem filmowym, więc bąkam coś bez sensu. Nie mam nastroju do żartów. Chcę krwi i odwetu. Za szosą idzie mi lepiej, odnajduję się w plątaninie ścieżek, dopiero na koniec wbijam się w jakiś zagajnik na dojściu do punktu. Tracę na przedzieraniu się, ale niewiele. Na sam punkt wbijam jak w masło. Jest jakiś cień optymizmu. Ten przelot wyglądał nieźle w moim przekonaniu. W rzeczywistości na przelocie między PK 2 i 3 miałem siódmy czas, 10  minut za najlepszym tutaj Arturem. Zresztą Artur był najlepszy na wszystkich dotychczasowych przelotach – od startu do PK 3 włącznie.
Tutaj mała anegdota. Pokłosie zamieszania, jakiego narobił Biedak swoimi szumnymi zapowiedziami o zwycięstwie. Otóż Andrzej, Robert i Witek, a więc tak ścisła polska czołówka maratonów na orientację, że już bardziej ścisnąć się jej nie da, bo w rękach zostałyby same wióry, wpada na PK 3 na 3 miejscu. Numer Marcina Hippnera znają, więc wiedzą, że on jest przed nimi. Ale kto u licha ciężkiego jest na prowadzeniu z numerem 60???!! Po lesie echo niesie treść rozmowy pełnej napięcia i takich emocji jak w starych westernach w końcowych scenach pojedynków rewolwerowych. Kto ma nr 60? Ty wiesz? Nie. A ty? Nie. I wtedy Andrzej rzuca słowa, które mrożą w żyłach krew tych trzech (włącznie z samym autorem słów) nieustraszonych wojowników, którzy z zasady, encyklopedycznie nie lękają się niczego. To pewnie ten Biedak!

Biedak - faworyt mimo woli

Wybieg z PK 3 to kompletna klapa. Chcę robić mały łuk na S aby wbić się do głównej drogi prawie prosto lecącej przez Michówiec do PK 4. Ale gubię jedną ważną drogę i nawiguję na czuja. Odnajduję się w końcu, ale co się paniki najadłem, to moje. Znowu nerwy zszarpane. I coś tam zamarudziłem skacząc po szachownicy przecinek. W końcu jednak wiem, gdzie jestem i pędzę, nadrabiam straty. Przy torach w Kamiennej Karczmie doganiam trzy osoby. Wiem, że Szogun i Pondżol byli przede mną i było to dla mnie trudne, bo tu była wewnętrzna rywalizacja w SW4, ale teraz to właśnie ich doganiam. Nadal przede mną są Marcin Sontowski i Marcin Hippner. Na pewno też Michał Bałchanowski, inni moi znajomi, których chciałbym dogonić, bo raczej się nie łudzę, że powalczę o pierwszą trójkę. Obiegam punkt łukiem przez Studzienice bojąc się rzeczki, jaka czai się na przelocie do punktu od S. Okazuje się, że źle robię, bo rzeczka była wyschła i tracę na tym asekuranctwie dobre 5-8 minut. Na PK 5 lecę bardzo dobrze. Mam tu pierwszy czas przelotu. Wreszcie coś mi się udaje, ale jestem już zbyt zmęczony. Za bardzo forsowałem nie wyleczoną nogę zbyt szybkim biegiem, chcąc nadrobić starty powstałe zaraz po starcie. Na razie jeszcze bez konsekwencji.
Mijam Jarka Bartczaka i właśnie z Jarkiem tniemy teraz do PK6. Kolejny zły wybór wariantu przejścia. Motamy się za szosą, bo droga, która na mapie jest, w terenie niekoniecznie. Ja lecę w prawo. Jarek w lewo. I tak się za chwilę spotykamy. Ostatecznie udało się wbić w przecinkę lecącą w miarę prosto na punkt, ale kolejne 5-10 minut tutaj było stracone. Samo najście na PK 6 mam dość dobre. Za to wydostać się stamtąd jest sztuką. Sporo ludzi błąka się w tę i na zad. Nie mogą znaleźć przecinki, która tnie prosto na PK 7. Bo przecinki nie ma. Pojawi się dopiero później, ale jest za to droga, która idzie w podobnym kierunku i za chwilę zamienia się w naszą przecinę. Tu dołącza do mnie Paweł Pakuła. Do PK 7 lecimy razem. Trochę gadamy. Niesamowite. Jaką odporność psychiczną ma Paweł i jakim optymistycznym człowiekiem jest. Mówi mi, że mamy 40 minut straty do lidera, na co odpowiadam: no to pozamiatane. A on do mnie: co ty, to się jeszcze da nadrobić. Można by z tego zrobić jakiś nawigacyjny kawał, bo oto chyba doszło do spotkania wiecznego malkontenta z bardzo pozytywnym człowiekiem. Minęli się na trasie. Były zdetronizowany król Harpagana, i świeżo upieczony król. Chociaż tu jeszcze królem Paweł nie był, miał dużo strat do nadrobienia, nie mniej widziałem, że w nogach ma moc stu szatanów. Wyprzedza mnie i nie pędzę za nim. Chcę spokojnie, dobrze, precyzyjnie wbić się w punkt i poprawić sobie morale po tych ciągłych błędach w nawigacji.
Opłaca się, bo w punkt wchodzę jak w masło i mam najlepszy czas tego przelotu. Paweł wbił punkt tuż przede mną, ale nawigacyjnie stracił, bo odstawił mnie przecież biegowo o dobre 200 metrów, a punkt podbijamy razem. Nieco go wyrzuciło, za daleko pobiegł i wracał się do punktu na szago.
Tu się ostatecznie żegnamy i Paweł gna do przodu, bo teraz jest dłuuuuugi przelot łatwymi prostymi przecinkami i szosami. Tu można pruć jak motorówka i prułbym tak, ale niestety widzę, że ze mną to już jest koniec. Gubię jedną przecinkę jakieś 2 km przed punktem, to samo robią Andrzej, Robert i Witek, ale dowiaduję się o tym dopiero w bazie.
Przed PK 8, za szosą, przechodzę do marszu. Zaczynam wreszcie myśleć głową, a nie nogami. Odmierzam spokojnie kroki i wbijam się bez pudła w przecinkę prowadzącą na punkt. Potem biegnę do bazy, gdzie dowiaduję się, że jestem dopiero 11, ale z dobrym czasem 5 godz. 57 minut. Może to nawet mój rekord I pętli.
Nie wiedziałem, że traciłem do drugiego Andrzeja w tym momencie tylko 25 minut. Może gdybym wiedział.... Ale jest mi to obojętne. Nadal zamierzam walczyć, ale teraz to już tylko o dobre imię.
Zjadam owsiankę, popijam herbatą i lecę na drugą pętlę. Głupia wtopa, bo wybiegam nie z tej strony szkoły co trzeba. Niby nic, ale taki zły omen na początek.
Potem motam się trochę na wybiegu do torów, który obczajałem z Rafim przed startem. No i biegnę na ten PK 10, a właściwie szuram nogami. Chcę awansować o kilka pozycji. Przecież nie mogę być gorzej niż piąty. Wiem, że na drugiej pętli prawie wszyscy, z wyjątkiem tych najlepszych, człapią. Spróbuję jakoś doświadczeniem i odpornością na ból nadrobić kilka pozycji. Ale wlokę się masakrycznie wolno. Tempo biegu spada z 6:00 na kilometr do jakiegoś 7:30. To już umieralnia. Kostnica albo dom pogrzebowy.
Na PK 10 wbijam się bez kłopotu, ale notuję awans tylko o jedną pozycję. Jakiś miły człowiek z obsługi punktu krzyczy do mnie „Jedynka (to mój numer startowy)! Niech pan się nie poddaje, wierzę w pana”. Przelot do PK 11 to ostateczny upadek mojej myśli nawigacyjnej i zjedzenie mojego zdrewniałego mózgu przez korniki. Jest tam ciężko, drogi się wiją, znikają. O ironio, ten przelot był na terenie, który świetnie powinienem znać, bo tam odbywał się Wormsak dwa lata temu i zrobiłem tam jakiś potworny etap TZ. Znałem każdą górkę i dołek, ale dróg chyba nie za bardzo, bo na TZ dróg się nie rysuje albo tylko ich fragmenty. Błądzę, miesza mi się wszystko, pojawiają się przede mną jeziora wielkie jak Śniardwy. Dobrze, że nie słyszę śpiewu syren, bo bym się rzucił w spokojną błękitną toń i nikt by mojego ciała nie odnalazł.
Wstaje świt. Wbiegam na polanę, gdzie Szogun miał na swoim etapie TZ zadanie polegające na liczeniu ambon i LOPkę w urokliwym wąwozie. Jakieś wspomnienia wracają, ale wszystko to zostaje zagłuszone przez ból i rezygnację. I zalewające wszystko szlamiastym brunatnym płynem otępienie.
Chyba tu, a może trochę wcześniej, zaczynam nucić sobie pod nosem słowa piosenki Stanisława Staszewskiego „A gdy będę umierał, umierał, umierał, to nie przyjdzie generał, generał, generał, i nie przyjdzie dyrektor, dyrektor, dyrektor(...)”. Nucę chyba jeszcze cieńszym falsetto niż mistrz Stanisław i będę tak nucił aż do samej mety, budząc się w ten sposób na krótkie chwile z otępienia.
Tracę czujność przed samym punktem, mylę kierunek marszu i wyrzuca mnie jakieś 400 metrów od punktu. Źle czytam teren, choć jest już prawie jasno. Fatalnie czytam teren, właściwie staję się terenowym analfabetą.
W końcu udaje mi się ogarnąć. W porę, bo jestem bliski zupełnego załamania. Do tego stopnia, że zaczynam już parskać głupkowatym śmiechem wskutek upodlenia i psychicznej rozwałki. Docieram do punktu, ale czas przelotu mam koszmarny. Aż 117 osób miało tutaj lepszy czas przelotu ode mnie. Co ciekawe Andrzej, Witek i Robert pobłądzili tu jeszcze bardziej. Na tym przelocie mieli jakieś 200 miejsce...
Tutaj dogania mnie Marcin Sontowski i chwilę gadamy. Marcin, podobnie jak i ja (przynajmniej tak sądzę, lusterka ze sobą nie miałem), wygląda jak trup świeżo wykopany z ziemi. Kuśtyka, kuleje na wszystkie posiadane przez siebie odnóża. Coś próbuję biec, Marcin już nie daje rady. Chociaż tyle, że może uda mi się pokonać Marcina, ale nie wiem na ile będzie mnie to w stanie zmotywować. Jestem już pogodzony z porażką.
Do PK 12 i 13 nawiguję bardzo poprawnie i czujnie. Zjadam batonika i wracają mi siły. Jakby łapię drugi oddech, tym bardziej, że na PK 12 słyszę, że jestem siódmy! Niestety musiała to być pomyłka, kogoś nie odnotowali. Do 13 nie błądziłem i utrzymałem tempo biegu, a tam słyszę, że jestem dziewiąty.
Teraz znów się załamuję, odcina mi prąd, na krótkim przelocie na 14 robię błąd nawigacyjny wskutek czego gubię drogę i drę na szago dobre pół kilometra po chacharach (kiedy będę umierał, najsilniejsze wspomnienie o Gromusiu będzie wiązało się właśnie z tym lirycznym słowem, którym zwykł nazywać krzaki). Doganiają mnie Piotr Kopacz i Marcin Krzysztofik.
Teraz rozpoczyna się prawdziwy Dens Makabr w wykonaniu trzech truposzy. Biegniemy mniej więcej równym tempem, ale szybciej i bardziej wdzięcznie to chyba przemieszcza się babcia o kulach cierpiąca na osteoporozę i zwyrodnienia stawów. Napędzamy się jednak i taka rywalizacja pozwala nam osiągnąć paradoksalnie i relatywnie dobry czas przelotu na PK 15 (mamy tu trzeci, czwarty i piąty czas przelotu). Rozmawiamy z Piotrem trochę, wspieramy się. Widzę, że on ma więcej sił ode mnie. Rozstajemy się kiedy udaje nam się przebić na drugą stronę Wdy przez mostek, który na całe szczęście istniał.
To właśnie tu Artur przegrał dzisiejsze zawody, nadkładając dobre 3 km przez Osowo Leśne, bo tego mostku na mapie nie zauważył.
Coś jem, popijam, dopada mnie grad, szkwał, wicher, słowem Gniew Boży. Kara, jaka na mnie jest zsyłana, jest pewnie słuszna, więc nie narzekam. Za to marznę, pewnie też za karę. A jak zaczynam biec, to jest już zupełnie źle. To może być jeszcze gorzej?, myślę sobie. Czy rozpacz i upodlenie jest studnią bez dna? Moją nogę, której nie doleczyłem,  już tylko wlokę za sobą jak pierwszoklasista worek z obuwiem zmiennym. Nie ma w niej w ogóle siły. Więzadło zostało chyba całkowicie unicestwione.
Do 16 i 17 nie robię wtop nawigacyjnych, ale za dnia i przy tym tempie ciężko by było pobłądzić jakoś bardzo. Od 16 nawet zaczynam podbiegać, bo znów zjedzony batonik zaczyna działać. Od PK 17 biegnę już tylko z myślą, że w bazie opiję się soku pomidorowego, bo takiego mam smaka na coś pikantnego, po tych wszystkich obrzydliwie słodkich batonach energetycznych i żelach.
I wpadam na metę, ale wbijam czipa przy PK 9 po razy drugi tego dnia, zamiast na mecie. Nie zauważyłem, że to nie meta. Podbiłem się po prostu na pierwszym stanowisku Sport Ident, jakie zauważyłem. Jak się zorientowałem, to te 2 minuty przeleciały, zanim podbiłem kartę na mecie. Niby nic, a jednak. Bo tym sposobem osiągam swój 4 czas w karierze, a nie 3 – 14:23. O 20 sekund wolniej niż w październiku w Lipuszu, kiedy cieszyłem się ze zwycięstwa....
Podsumowując – widać, że zawodnicy robią cały czas postępy. O ile spodziewałem się, że trasa będzie premiować biegaczy i jeśli nie złamie się 12 godzin to nie ma co marzyć o zwycięstwie (ostatecznie wystarczyło 12:11 do wygranej, tyle miał Paweł Pakuła), o tyle nie sądziłem, że czas 14:23 da zaledwie 11 miejsce.... Zawsze była przepaść między powiedzmy pierwszą trójką, czwórką, czy piątką, a resztą. Teraz ta cała reszta doszlusowała do czołówki, i zrobiło się tłoczno. I bardzo dobrze. Na pewno uatrakcyjni to zawody w kolejnych edycjach.
Wielkim wygranym Harpagana okazał się Paweł Pakuła, który do PK 7 był za mną, a mimo to wierzył do końca w zwycięstwo i został za to nagrodzony.

Paweł Pakuła odbiera gratulacje na mecie

Wielkim wygranym zawodów był też Artur, który pokazał całej Polsce siłę pomorskiej nawigacji. Ja się osobiście cieszę, bo Artur to dobry kolega i znajomy z zawodów PBT. A dla mnie zawody PBT to coś więcej niż zwykłe InO. Andrzejowi znów nie udało się wrócić na tron, poluje na kolejne zwycięstwo na H, chyba od zawodów w Czarnej Wodzie, zawsze jest blisko, to drugi, to trzeci, to czwarty, ale ta niezłomność i regularność, z jaką zawsze bije się o najwyższe cele, jest godna podziwu.

A to już Paweł z Arturem - godni siebie rywale
Jeśli chodzi o rywalizację Pomorze – reszta świata, którą zapowiadałem w poście na blogu Star Worms, to wyszło to różnie. Więcej można było się spodziewać po mnie, po Szogunie, po Marcinie Sontowskim, Matim, Piotrku Nowaku, ale z drugiej strony świetnie wypadli Artur, Marcin Hippner, Witek Noga, nadal Andrzej (przecież 13:06 to świetny czas), a także Piotr Kopacz, który pobił swój rekord życiowy i Michał Bałchanowski, który swój rekord życiowy wręcz zdemolował. W czołówce jest też Marcin Krzysztofik, którego nie znam osobiście, ale z Harpaganów kojarzę, oraz dwie mniej znane mi osoby z Trójmiasta – Mariusz Adamczuk i Mariusz Czajka.
Świetnie spisali się na trasie TM 150 Mariusz Łosiewicz (tym razem na pierwszą pętlę wziął tylko 4 litry picia, mimo to nie musiał podbierać wody koniom jak ostatnio), Daniel Łazarek i Rafi , kończący rywalizację na 5, 6 i 7 miejscu.
Najnowszy wynalazek firmy Garmin, Paweł Ćwidak, był tego dnia testowany na trasie TR 200. Testy wypadły okazale, bo Paweł zdobył tytuł Harpagana, chociaż nigdy wcześniej w życiu nie przejechał więcej za jednym razem niż 150 km, a nawigował na rowerze może z 5 czy 6 razy. Cały Paweł. Jest ponoć drugim człowiekiem na tej planecie, który zgromadził wszystkie możliwe do zgromadzenia tytuły Harpagana. TM150, TR200 i TP100. I chyba pierwszym, który zrobił to 3 w startach pod rząd.
Ogólnie środowisko PBT spisało się bardzo dobrze, ja zawiodłem wprawdzie, choć na mnie liczono najbardziej, ale świetnie zaprezentowali się Pondżol i Marian na trasie TP 100, pokonując ten dystans w czasie odpowiednio 18:28 i 18:46. Szczególne słowa pochwały należą się Pawłowi, dla którego był to debiut w H. Ale i Marian zaliczył wielki come back.
Wielki sukces odniosła młodzież z Czerska. Ola Momot zajęła trzecie miejsce wśród kobiet. Do mety dotarli Grzesiek Kotlęga i Szymon Zabrocki. Filip zjawił się na mecie tuż przed jej zamknięciem i był to dla niego drugi ukończony H. Radek odwalił kawał dobrej roboty animując InO w swoim rodzimym mieście i będzie za to po śmierci krócej przeżywał męki czyśćcowe.
Biedak, wokół którego było tyle szumu w bazie i, jak się okazało, też na trasie, dotarł do mety ze znacznie poprawioną życiówką – 18:51, a na pierwszej pętli mknął jak młody bóg – 6:56. Jak trochę popracuje nad kondycją będzie groźny dla wszystkich.
Harpagana ukończył także wreszcie Marek Wrzałkowski, tak więc w bazie mogłem oglądać wielu zadowolonych znajomych, którzy wspólnie ze mną przeżywali tę kolejną niezapomnianą przygodę pod tytułem Harpagan na wspaniałych malowniczych terenach wokół Kalisk, do których mam osobisty sentyment.

Garść statystyk, bo namęczyłem się robiąc okropne wykresy w excelu, więc coś tu muszę skomentować. Na tapetę wziąłem 3 osoby. Chciałem więcej, ale mnie szlag trafił wskutek żmudnych wyliczeń i agregacji tekstów i obrazków, więc na 3 poprzestałem. Są to Paweł Pakuła, Artur i ja. Paweł zamotał się na początku, ale potem biegł bardzo równo i mocno i miał tylko jakąś jedną większą wtopę między PK 12 i 13. Artur zaczął w tempie piorunującym, ale chyba na II pętli nieco mu już prąd odcinało, co widać po gorszych czasach przelotów. A u mnie największe wahania, ale też i sporo gorszy wynik. Dobrą miałem drugą część I pętli, względnie dobrą, chciałbym się poprawić. Na drugiej zabrakło prądu, motywacji i zwyczajnie zdrowych nóg, chociaż jakieś przebłyski też były. Od PK 11 rozpoczął szaleńczą pogoń Robert Kędziora, na kilku przelotach wręcz zdemolował wszystkich, ale na koniec też chyba nieco pobłądził i starczyło tego wszystkiego na trzecie miejsce.

Podsumowując podsumowanie – nie byłem w stanie, nawet przy perfekcyjnej nawigacji, zmieścić się w trójce na tych zawodach. Po prostu z tą kontuzją, z jaką się zmagałem właściwie od października, nie dało się tego zrobić. Ale gdybym był mądrzejszy taktycznie, gdyby głowa mi się nie zagotowała i gdybym tak bezmyślnie nie pędził przez pierwsze 40 km, to była szansa na 4 miejsce. Była szansa walczyć z Andrzejem, Marcinem i Witkiem o tą czwartą lokatę. Ale teraz już wiem (znowu wiem, bo kiedyś wiedziałem, ale trochę o tym zapomniałem), że H to nie bieg uliczny. Tu trzeba być o tyle wojownikiem, o ile lisem pustyni. Przysłowia mądrością narodów, a jedno z nich mówi, że co nagle to po diable.

Jestem żądny rewanżu, ale nie wiem co będzie dalej z moją nogą. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę w stanie biegać na tyle szybko, żeby zagrozić najlepszym, ale postaram się, aby szybko o mnie nie zapomniano."

1 komentarz: