…Miało być krótko, zwięźle i na temat. Wyszło jak zwykle – ot taki ze mnie Mickiewicz z Mickiewicza… „Manewry” zwyczajowo rozpoczęły się dużo wcześniej – od gorączki zapisów. 27.02 o godz. 20:00, gdy został uruchomiony formularz zapisów, setki ludzi przed komputerami próbowało zdobyć miejsce na jednej z tras. O 20:00:44 zakończyłem rejestrację – dostałem numer 88 na liście, jeden z ostatnich na trasie Zaawansowanej. Kilka minut później było już po wszystkim. 360 miejsc rozeszło się w rekordowym czasie. Niesamowite!
Na swój sposób, „Manewry” rozpoczęły się również pewnej marcowej niedzieli, gdy o poranku zadzwonił tel. od Bogusia z prośbą o pomoc we wrzuceniu przez okno kanapy do mieszkania na parterze. Tak poznałem Szefową Klubu Kibica :)
To był mój dwunasty start w imprezie SKPT. W zamyśle miał być wyjątkowy – chciałem wygrać :) Uwielbiam nocną włóczęgę z mapą, jednak zawsze gdzieś z tyłu głowy tłukła się myśl, że czas najwyższy nie zgubić się i „wyzerować” trasę. Ot, taka ambicja. Jak dotąd zawsze brakowało paru minut, żeby zgarnąć wszytkie PK. Pozostawał cień niedosytu, który każdorazowo motywował bardziej i bardziej. Teraz miało być inaczej – dobrze przepracowana treningowa zima miała sprawić, że tym razem tych minut nie zabraknie.
„Podium albo szpital” zakrzyknąłem radośnie, ale zupełnie poważnie :)
Poranne ogłoszenie miejsca startu w Sierakowicach, pakowanie niezbędnego ekwipunku, gorączkowe poszukiwania batonów musli w Biedronce, głos nawigującego Hołowczyca, który miał problemy ( w lewo…zawróć w lewo… ) ze skomplikowaną siecią dróg w Kartuzach… tak dotarliśmy do bazy. Ja z Klubem Kibica pod postacią Urszuli z Łukaszem.
Każdy zajął się swoimi sprawami. Klub Kibica został przejęty przez Małą Mi Jolę, ogarniał sprawy bieżące i szykował się do wypuszczania ludzi na trasę, ja znalazłem cichy kąt przygotowując się do startu. Jak zwykle wszystko czasowo na styk.
Każdy zajął się swoimi sprawami. Klub Kibica został przejęty przez Małą Mi Jolę, ogarniał sprawy bieżące i szykował się do wypuszczania ludzi na trasę, ja znalazłem cichy kąt przygotowując się do startu. Jak zwykle wszystko czasowo na styk.
Wybiła godzina „zero”. 9 minuta startowa. Tym razem nie było wybierania koloru pigułek ( Matrix na Darżlubie 2012 ). Po prostu dostałem mapę trasy Z i błogosławieństwo Klubu Kibica. Wyruszyłem dopiero po 10 minutach, bo przecież trzeba było jeszcze „uszczelnić” buty siatkami z Biedronki :)
Szybki rzut oka na mapę okolic Sierakowic dał nadzieję, że nie będzie jakoś przesadnie trudno. Nadchodząca noc dobitnie pokazała, jakże złudne było to uczucie… nie tylko moje, ale każdego startującego… BUKA nie zamierzała dać się przechytrzyć.
PK1
Wczesna minuta startowa sprawiła, że na trasę wyruszyłem przed zapadnięciem nocy. Przewidując, że leśne dukty w pobliżu miejscowości są dobrze utrzymane, zdecydowałem się zaatakować PK1 od S. Rozgrzewkowym truchtem udałem się w kierunku PK. Teren zgadzał się z mapą, więc po kilkunastu minutach dotarłem nad zamarznięte bagienko i mogłem już „czesać” okolice PK. Lampion postawiony na jednej z kilku grobli próbowałem potwierdzić również od N, biorąc za punkt odniesienia rzekę. Próby spełzły na niczym, bo był problem z namierzeniem Czarnej Wody, która zniknęła pod lodem i śniegiem. Byłem pewny, że ukryła ją BUKA. Nie miałem wyjścia – nie chcąc tracić cennego czasu zaufałem wyliczeniom, spisałem IA. Był OK :) Niewiele myśląc pognałem na PK2.
PK2
Wybrałem chyba jedyny słuszny wariant czyli droga na SE i łapanie przecinki zmierzającej w bezpośrednie sąsiedztwo PK.
Już wtedy było pewne, że te Manewry będą najtrudniejszym startem EVER. Śnieg przykrył absolutnie wszystkie „niespodzianki”. Dziury, jakieś poprzeczne rowy, korzenie, zwalone pnie… odkrywałem empirycznie zapadając się w śniegu.
Tempo słabe, krok krótki więc i przeliczanie odległości utrudnione. Mapa od biedy zgadzała się z terenem, co dawało jakieś poczucie bezpieczeństwa.
Tak podbiegając, potykając się, co raz to wywracając w kopnym śniegu dotarłem do miejsca, z którego obrałem kurs na E, a odmierzając odległość prawie idealnie wlazłem na PK ustawiony w dołku. Zaraz obok była górka, a na niej kolejny lampion.
Mapa niewyraźna, trzeba było coś wybrać. Wziąłem górkę. Jak się okazało na mecie – błędnie.
PK3
Po własnych śladach wracam przecinką do drogi, a nią już biegiem na NE. Podkręciłem tempo, bo plan zrobienia trasy „na zero” jeszcze wydawał się dość realny.
Po kilku minutach wydostałem się na otwarte pole. Tu już specjalnie się nie szczypałem. Częściowo ścieżką, częściowo na przełaj przez kolejne wzniesienia i pola pognałem na N ku widniejącej drodze z kapliczką.
Kapliczka, jako punkt odniesienia, sprawdziła się doskonale i już po paru chwilach mogłem oglądać pnie drzew w poszukiwaniu chytrze ukrytego PK3.
Docieram na miejsce, a PK brak. Korekty, poprawki. Wciąż nic. Po dobrym kwadransie odnajduję lampion. Wiem, że to stowarzysz.
Właściwy lampion nie dał się odnaleźć. Mówi się trudno… i gna dalej. Na PK4.
PK4
Minęły już ponad 2h od startu. Trzeba będzie naprawdę mocno napierać, by zdążyć do mety na czas. Będąc dobrej myśli obrałem kurs na PK4.
Wydawało się, że nic prostszego – ot 2,5km całkiem łatwym wariantem. Jednak warunki na tym odcinku były chyba najtrudniejsze na całej trasie.
Mozolne przedzieranie się po kolana w śniegu przecinką zawaloną gałęziami, szczątkami drzew… odcinek ciągnął się w nieskończoność, ale w końcu umordowany dotarłem w pobliże PK4.
Okolica średnio zgadzała mi się z mapą, a ja miałem już dość tej przecinki, więc poleciałem na przełaj na N, by odnaleźć drogę. Na szczęście była.
Mogłem złapać azymut na PK i bez przygód odnalazłem lampion. Z innych stron dotarły ekipy startujące tuż przede mną. Ów lampion wszystkim odpowiadał, więc spisałem go nie szukając innych.
PK5 i 6
Powróciłem do drogi i pognałem na N starając się zwiększyć tempo przelotu na PK5, który wyglądał dość groźnie. Bezproblemowo dotarłem do asfaltu i odpowiedniego skrzyżowania z drogą pożarową. Już bez dziur i zwalonych drzew.
PK5 nie wyglądał za ciekawie, więc zachowawczo nadłożyłem drogi, by najść na niego z pewniejszego kierunku. Wiązało się to z dość konkretną wspinaczką ( momentami na kolanach, podciągając się na kolejnych drzewach ), ale idąc po rzeźbie miałem 100% pewności, gdzie jestem.
PK5 nie wyglądał za ciekawie, więc zachowawczo nadłożyłem drogi, by najść na niego z pewniejszego kierunku. Wiązało się to z dość konkretną wspinaczką ( momentami na kolanach, podciągając się na kolejnych drzewach ), ale idąc po rzeźbie miałem 100% pewności, gdzie jestem.
Mimo to, PK nie było tam, gdzie się spodziewałem. Okolicę „czesało” już kilka ekip.
Jako, że PK6 to ognisko, a ja głodny, porzuciłem dalsze ganianie po tym stromym zboczu. Wgramoliłem się na wypłaszczenie spodziewając się znaleźć stowarzysza. Lampion był. Kod NI.
Z mapy wynikało, że to nie jest właściwy PK. W bazie okazało się, że jednak był dobry – w czasie obróbki mapy oznaczenie nieznacznie przesunęło się, a ja miałem zwyczajnego farta spisując ów kod.
4h 11min od startu, na przełaj przez pole docieram na ognisko. Stop czas. Można odetchnąć. Dopiero teraz poczułem, jak bardzo jestem już zmęczony i w jak niskiej temperaturze przyszło nam dziś ganiać po lesie. Trasa po liniach prostych miała mieć ok.14km. Ja już w nogach miałem 14,9km…
Zdeterminowany w swoim działaniu Klub Kibica również dotarł na miejsce :) Oni tego wieczoru też przeżywali swoje przygody, o których będą mogli później opowiadać z uśmiechem.
4h 11min od startu, na przełaj przez pole docieram na ognisko. Stop czas. Można odetchnąć. Dopiero teraz poczułem, jak bardzo jestem już zmęczony i w jak niskiej temperaturze przyszło nam dziś ganiać po lesie. Trasa po liniach prostych miała mieć ok.14km. Ja już w nogach miałem 14,9km…
Zdeterminowany w swoim działaniu Klub Kibica również dotarł na miejsce :) Oni tego wieczoru też przeżywali swoje przygody, o których będą mogli później opowiadać z uśmiechem.
Z relacji świadków wynika, że to prawdziwy cud, że służbowe EVO przeżyło rajd z bazy na ognisko bezawaryjnie i w jednym kawałku. Nawigowanie według naprędce namazanej mapki, rekordy prędkości po dziurawych drogach dojazdowych do ogniska, przełamywanie strachu przed nocnymi eskapadami do lasu… działo się!
Pojedli, popili, pogadali, pośpiewali… trzeba było gnać dalej. Jeszcze tylko szybki SMS z raportem z trasy i prośbą o wsparcie u Tej, Która Jest Najskuteczniejsza.
PK7
Pierwsze uczucie: zaraz zamarznę. Dygocząc zmusiłem się do biegu, żeby się rozgrzać. Bliskość jeziora, otwarta przestrzeń, wzmagały poczucie chłodu. Księżyc już zaszedł, ale niebo wciąż gwiaździste i bezchmnurne – PIĘKNE!
PK7 był niedaleko. Prosta nawigacja brzegiem jeziora, wybór odpowiedniego miejsca na namierzenie PK, krótka wspinaczka i PK7 zdobyty. Czujność nakazała jeszcze sprawdzić, czy wszystko jest OK.
Za każdym razem na trasie zdarzało mi się popełniać błędy. Czasem ich przyczyną był szwankujący sprzęt. Tak było i tym razem.Kompas „zawiesił się” i dzięki temu z PK7 poszedłem na N myśląc, że zgodnie z planem idę na S.
Kilka łacińskich słów poleciało w przestrzeń, gdy się zorientowałem, że będę musiał ponownie
PK8
wbijać się na tę dość konkretną górkę… zamiast jednak wracać się tą samą drogą, wybrałem „lżejszą” opcję dotarcia na PK8.
Ten błąd kosztował mnie ok. 20 minut. Zacząłem poważnie się obawiać, czy zmieszczę się w limicie.
Ten błąd kosztował mnie ok. 20 minut. Zacząłem poważnie się obawiać, czy zmieszczę się w limicie.
„Podium albo szpital!” – tak mówiłem przed startem. Teraz nie zamierzałem się łatwo poddać.
Ekspresowa wspinaczka na grzbiet w jego najniższym punkcie, złapanie odpowiednich dróg na SE i po kwadransie podążałem wzdłuż granicy lasu dokładnie odmierzając odległość dzielącą mnie od konkretnego dołka z lampionem PK8.
Bezproblemowy, łatwy punkt.
Po takiej zdobyczy nie pozostało nic, jak w tempie możliwie ekspresowym znaleźć się na PK9.
PK9
Nie zważając na nic, obrałem azymut na punkt, w którym było charakterystyczne COŚ. W sumie to nie miałem pojęcia, co oznacza owa sygnatura. Domyśliłem się jedynie, że na pewno to miejsce trudno przeoczyć. I faktycznie tak było.
Poganiany przez wściekłą gromadę psów, sprawnie dotarłem „do kółeczka” PK9. Cóż z tego, skoro bezpośrednie sąsiedztwo to gęsty młody las. Strumień, w którego kolanie miał stać PK, zamarzł i przysypał go śnieg. Znów BUKA dała znać o sobie.
Poganiany przez wściekłą gromadę psów, sprawnie dotarłem „do kółeczka” PK9. Cóż z tego, skoro bezpośrednie sąsiedztwo to gęsty młody las. Strumień, w którego kolanie miał stać PK, zamarzł i przysypał go śnieg. Znów BUKA dała znać o sobie.
Odkryłem go zupełnym przypadkiem. Lód załamał się pode mną i wpadłem po udo do wody. Dzięki temu dotarłem we właściwe miejsce i znalazłem chytrze powieszony lampion. W tych warunkach miejsce totalnie niecharakterystyczne.
Pić mi się chce – ale woda w wężu zamarzła. Nie ma czasu na ściąganie plecaka, odkręcanie, rozłupywanie lodu i naprawianie tego wszystkiego.
PK10
Wykorzystując dziurę w gęstwinie i bieg tego czegoś, co ciekiem wodnym nazwać można, próbowałem gnać na SW. Skurcze łapały przy każdym mocniejszym szarpnięciu. „Ostrożnie, byle nie przegiąć.” – mówiłem w duchu.
Docierając do granicy kultur obrałem kierunek południowy, by wydostać się z lasu. W oddali zamajaczyły zabudowania, na mapie zasłonięte przez Muminki. Jednak można było namierzyć się na widoczny poniżej przepust/mostek. Trochę na około, pod oknami chałup przemknąłem w jego kierunku.
Docierając do granicy kultur obrałem kierunek południowy, by wydostać się z lasu. W oddali zamajaczyły zabudowania, na mapie zasłonięte przez Muminki. Jednak można było namierzyć się na widoczny poniżej przepust/mostek. Trochę na około, pod oknami chałup przemknąłem w jego kierunku.
Tu, zapewne dzięki BUCE, nieco pomyliłem kierunki, konieczny replay w namierzaniu się.
Bezpiecznie, wzdłuż ściany lasu (oczywiście musiał tam się znaleźć spróchniały płot do nikąd, przez który człowiek musiał przełazić 3 razy )odnalazłem rów/wąwóz, który zakręcając i wpadając w las stanowił miejsce postawienia PK10.
Zmogło mnie – demontuję przewód, żeby się napić i przy okazji coś zjeść.
PK11
Teraz już naprawdę skończyły się żarty – według moich pobieżnych wyliczeń do końca limitu pozostało 70minut. A PK11 zapowiadał się konkretnie.
Teren znów był zgodny z mapą, pod nogami żadnych kłód, dziur itp. – można cisnąć.
Teren znów był zgodny z mapą, pod nogami żadnych kłód, dziur itp. – można cisnąć.
Z rozpędu zignorowałem dość istotne skrzyżowanie, na szczęście dość spostrzegłem swój błąd i zawróciłem. Dotarcie w okolice PK11 to już kombinacja azymutu i dostępnej drożni.
Wyłapałem moment, w którym tory kolejowe prostują się ku południu. Z tego miejsca, całkiem wygodną przesieką, udałem się na W i na tyłku zjechałem po zboczu do ledwo widocznej granicy kultur.
Smutny spojrzałem na pozostałości po mocowaniu drugiej latarki, po czym dwa drzewa dalej ujrzałem lampion PK11 – lampion Funta (kod £| ). Fart!
PK12
„Gnać do mety, czy jeszcze spróbować PK12? Tak, żeby nawet wpadnięcie „w tłuste minuty”, z których każda kosztuje 10pkt karnych, nie zepsuło dotychczasowego wyniku”.
„No risk – no fun”. Zamiast po torach prosto do bazy, poleciałem wzdłuż przepastnego wąwozu na PK12. Na szczęście rzeźba terenu była bardzo charakterystyczna i wyprowadziła mnie do drogi, a nią na straj lasu. Z tego miejsca w zasadzie można było lecieć „na szagę”. Tyle, że po drodze stały chałupy – nie ryzykując kolejnego spotkania z Azorami, obiegłem to wkoło.
„No risk – no fun”. Zamiast po torach prosto do bazy, poleciałem wzdłuż przepastnego wąwozu na PK12. Na szczęście rzeźba terenu była bardzo charakterystyczna i wyprowadziła mnie do drogi, a nią na straj lasu. Z tego miejsca w zasadzie można było lecieć „na szagę”. Tyle, że po drodze stały chałupy – nie ryzykując kolejnego spotkania z Azorami, obiegłem to wkoło.
Kępa z PK12 była widoczna z oddali. Błyskawiczne podbicie karty startowej i absolutny sprint do mety – na tyle, na ile siły pozwalały. A tych nie było już zbyt wiele. BUKA nie chciała odpuścić do samego końca, próbując mylić kierunki.
Podsumowanie
2:26 – meta. Dystans 26,21km. Kompletnie wypruty z życia. Trasa wyczyszczona. Na swoją korzyść pomyliłem się w obliczeniach czasu – dotarłem z zapasem aż 21 minut limitu spóźnień. Euforia wypiera zmęczenie. Oczy się świecą, chce się żyć – BUKA przechytrzona!
Klub Kibica już jest ze mną. Gratulują, podziwiają… a ja przecież tylko wróciłem z przebieżki po lesie. Fakt, 7h29min to taki dość długotrwały „jogging”. Ale to tylko ciekawy sposób na spędzenie sobotniej nocy. Trochę inny niż zwyczajowy sopocki imprezowy, czasem nietrzeźwy…
Ciepły prysznic, pyszna grochówka/fasolowa, niezliczone pogawędki z powróconymi z lasu znajomymi. U wszystkich te same spojrzenia pełne zmęczenia, ale i satysfakcji. Każdy z nich przeżył ostatnie godziny na swój sposób. Nierzadko gubiąc się, upadając… każdy miał kilka chwil dla siebie, na przeróżne przemyślenia. Miał okazję zmierzyć się ze swoimi słabościami … i BUKĄ. Wszyscy wrócili. To dobrze :)
Krótka refleksja. To był faktycznie najtrudniejszy start w moim życiu. Natura pod postacią BUKI pokazała lwi pazur. Każdy PK był okupiony sporym wysiłkiem. Po całkiem nieźle, jak na mnie, przepracowanej zimie spodziewałem się raczej, że prędzej umrę z wysiłku psychicznego ślęcząc nad mapą, niż padnę kondycyjnie. Skurcze dogryzały mocno. Zamarznięte napoje w plecaku – to również była niespodziewana nowość. Przestałem się temu dziwić, gdy dowiedziałem się, że w nocy było -8°C, a któryś ze współwłóczykijów zmierzył w okolicy jezior nawet -16°C.
Nawigacyjnie było chyba ciut łatwiej niż zazwyczaj. Prócz jednej przygody z powodu „zwiechy” kompasu, ani razu nie zgubiłem się kompletnie, jak to się czasem zdarzało na imprezach SKPT :)
I wreszcie ktoś mnie zaczepia. Są wyniki. Wygrałem. Pierwszy raz w życiu. Przechytrzyłem BUKĘ!
Tak, ja – Kawaler Wieczorową Porą.
A Klub Kibica jest The Best! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz