Kurz opadł. Emocje razem z nim. Wspomnienia, wciąż żywe, niech zostaną z nami na zawsze. Powróćmy zatem do ostatniego piątku, na dziedziniec bytowskiego zamku krzyżackiego, gdzie garstka ekscentryków wyruszyła z mapami w rękach na zwiedzanie okolicznych grajdołów. Powróćmy na Harpagan nr 51.
To już w sumie 11 raz, gdy KWP stwierdził, że spróbuje nie zajechać się na śmierć goniąc za kolejną blaszaną literą H. Wszystko przebiegało jak zawsze, utartym trybem. Wczesne zapisy, (coraz większy) ból istnienia przy robieniu przelewu opłacając start, układanie całego życia pod daty 15-17.04.2016. Żeby odpowiednio wcześnie dojechać, bezstresowo upodlić się na trasie, pogadać o życiu z ekipą na afterze i możliwie bezboleśnie powrócić do codzienności.
Niczym australijski porządnie wygięty bumerang, czy niegdysiejsze komendy Mamy "wyrzuć śmieci", powracało hasło "Podium albo szpital" - po tylu startach w tym rajdzie przyszedł czas na podjęcie bardziej zdecydowanej próby realizacji pierwszej części tej sentencji. Wybiegany, rozjeżdżony, odespany, dożywiony, odpowiednio zmotywowany. Pogoda zamówiona, buty rozklepane, ekwipunek sprawdzony, rower ogarnięty. Co mogło pójść nie tak? Teoretycznie nic. W praktyce wszystko. Przecież to orientacja, no nie?
Wczesny przyjazd do bazy z Marcinem Hippnerem i dobre miejsce na parkingu - DONE.
Załapanie się na materac i strategiczne rozlokowanie się w bazie - DONE.
Karta SI na szyi, pierwszy numer startowy w kolejce po mapy - DONE.
Odpowiednie nawodnienie, posiłki, zapasy na trasę i po niej - DONE.
Luźne pogaduchy i "smichy hihy" ze znajomymi w bazie, krótka drzemka - DONE.
Ogarnięcie się na czas, rozgrzewka, sprawdzenie wariantów dobiegu do bazy - DONE.
Spokojny i zrelaksowany poszedłem na dziedziniec bytowskiego zamku krzyżackiego. Zastana tam atmosfera przyprawiała o dreszcze. Mrok nocy rozświetlany lampami na dziedzińcu, lekki deszcz z nieba, z głośników dochodzące wzniosłe melodie... mimowolnie czuło się w kościach, że dzieje się coś ważnego - jakby wyjście drużyn rycerskich na walkę z niewidzialnym wrogiem. A przecież to tylko zabawa. Trochę ekscentryczna, nierzadko naznaczona poronionymi pomysłami, ryzykowna i mega męcząca. Ale nadal zabawa.
To trochę, jak z oglądaniem dobrego film. Siadasz w fotelu, odpalasz colę (z rumem) i paczkę nachosów. Akcja na ekranie się rozkręca, a Ty popijając i pochrupując... wsiąkasz w nią. Stajesz się jednym z nich, bohaterów filmu. Przeżywasz. Choć nadal wiesz, że to tylko film. Że za oknem nic się nie zmieniło, krajem rządzą oszołomy, a na jutrzejszy obiad trzeba rozmrozić mięso mielone. Proste.
Tak więc wchodzę na ten dziedziniec i "wsiąkam w fabułę" tego rozpoczynającego się właśnie "filmu". Są wszyscy. Marysia Lebioda, Dominika, Piotr Dopierała, Hippi, Piotr Kopacz, Stanisław Kaczmarek, powracający na salony Krzychu Borowiec. Szymon Wojtczak lecący po wpis do orienteeringowego CV w rubryce "piesza setka".
Jest też nietypowa gromada - Morenka Team i Paweł Ćwidak, którzy postanowili być jeszcze bardziej ekscentryczni i spędzić tę noc w bazie w roli kibiców. "Harpagan i nie w nocy? Bez sensu" - pomyślałem na głos, no ale niech każdy robi, jak chce ;)
20:57 - rozdawanie map. Mam nr startowy 9001, czyli pierwszy z mieszańców. Dostaję mapę na samym początku, więc mam najwięcej czasu na rozkminę wariantu przelotu na PK1. Zero zaskoczenia - początek asfaltem, potem w las, między jeziora i jakoś to będzie.
21:00 - chóralne odliczanie. START! I rura do przodu.
Fenomen startu masowego polega na tym, że każdy i tak biegnie gdzie chce. Banda kilkuset wariatów rozpierzcha się na wszystkie strony świata, na powrót zbiegając się na chwil parę na Punktach Kontrolnych. Dystans przebywa się samotnie lub w bardzo kameralnych grupkach. W przypadku Harpagana zazwyczaj ów stan osiąga się po ok.10km, gdy peleton zdąży się rozciągnąć i pojawią się pierwsze niuanse i warianty.
Tym razem sam jak palec zostałem po 40 metrach. Wybiegłem z zamku na wprost, podczas gdy reszta pognała w prawo. Kilkanaście sekund wrzawy i nagle nastała kompletna cisza. Tylko deszcz bębnił o mapę. Chwila konsternacji "gdzie oni polecieli?", ale wyrobiony już nawyk słuchania na trasie tylko własnej intuicji nie zawrócił mnie z obranego kursu.
Lekko pod górę, tempo żwawe. Wybiegam z miasta. Pierwszy gong po 2km - na mapie pole, w realu nowe chaty zbudowane na środku ulicy Kubusia Puchatka. Skakanie przez wykopy, wymuszony objazd. Na PK1 wpadam 4min. za liderami - autorski wariant dobiegu nie wypalił. Nie podpalam się przesadnie widząc, że prawdziwa jatka dopiero się zacznie. Mapa w skali 1:50000 sprzed ~30lat to zazwyczaj jedynie sugestia, a nie rzeczywisty drogowskaz. Gęsta pajęczyna ścieżek i poziomic zawsze zwiastuje intensywną łamigłówkę.
Już na przelocie do PK2 trzeba było czujnie odbić z szerokiej i wygodnej drogi w dziurawe takie wpółwyorane coś. Coś, co jednak prowadziło właściwym, wschodnim brzegiem jeziora Cechyńskiego Wielkiego, a nie wyrzucało na zachód. Drobny gong przydarzył się przed samym PK2, gdzie odbiłem w jedną przecinkę za wcześnie, więc trzeba było orać 200m przez leśne krzaki.
Przelot na PK3 był na tyle wygodny, że można było oderwać myśli od mapy i zastanowić się nad sensem życia, pięknem okolicznej przyrody (gdzieś w tej ciemności na pewno coś ładnego nas otaczało) i zawartością bagażu - zaobserwowane kolejne braki w postaci ręcznika zgłosiłem do ekipy w bazie. Komunikat zwrotny lekko mnie zmroził - "Jeden z liderów w czasie biegu uderzył w słup, zemdlał i go zabrali z trasy". Dopiero potem okazało się, że najpierw zemdlał, potem nieszczęśliwie w ów słup przywalił i go zabrali. Anyway efekt ten sam - Bestia zaczęła zbierać żniwo.
Kolejne samotne kilometry mijały. Klub Kibica co rusz dostarczał dopingowe porcje. Jakoś to szło. W sensie biegło. Napierało. Teren coraz bardziej falował. Lekko w dół, lekko w górę. Nieustannie.
PK3 i PK4 utwierdziły w przekonaniu, że to będzie ciekawa edycja. Niby oczywiste, niby widoczne z daleka (namiot obsługi, ognisko itp. raczej ułatwiają dojazd na miejsce). Ale mimo to jakoś tak pochowane. W rejonie PK konieczne było włączanie trybu "ultra czujny" - jeden fałszywy zwrot w niewłaściwą (oczywiście nieobecną na mapię) ścieżkę i po chwili objawiał się kosmos i tzw czarna dupa.
Moje obecne tempo jest takie "samotne" - trafia w sam środek dziury w peletonie pomiędzy czołówką, a bardziej licznym pociągiem pościgowym. I tak człowiek wałęsa się samemu, licząc że nie pomyli się zbyt mocno i trafi z decyzjami. Pomocy żadnej, nawigacyjny warsztat szlifowany nieprzeciętnie.
Słabą decyzję podjąłem wybiegając z PK4. Miało być sprawnie na południe do torów, przez tory, południowy-wschód do przecinki i nią na południe do asfaltu. W praktyce coś tam zaniknęło, czegoś nie przyuważyłem i w ten sposób zafundowałem sobie co nieco szagowania w pozrywkowym syfie. Na 4km przelocie do PK5 straciłem 17min. Smutek.
W takich warunkach nie trudno o lekkie zwątpienie i kryzys. Przyszedł po PK5. Senność, skurcz w łydce, gastrofaza. Wszystko naraz. Decyzja mogła być tylko jedna - nie ładuję się w gęstą pajęczynę najkrótszego wariantu dobiegu na PK6, tylko lekko naokoło lecę bezpiecznie asfaltem. Jem, truchtam dogadując się z nogą, głowa odpoczywa. Moc wraca. Zmieniam się w nocnego jastrzębia i idealnie spadam na PK6 z prawie pionowej skarpy. Obsługa PK w lekkim popłochu. "Bo wszyscy przybiegają tamtą drogą, a pan to spadł z nieba".
W karcie sprawdziłem, że mam parę minut straty do 10-cio osobowego tramwaju, który przegonił mnie na ostatnim przelocie. Zgon kosztował mnie też sporo cennego czasu do lidera. Nasza gdańska Włochata Pała Gandalfa Hippi był tu ponad godzinę temu, a do bazy jeszcze 18km.
Nie ma co jęczeć, poniżej 20km do bazy oznacza tzw długi finisz! Dowaliłem do pieca, rozbujałem się nieco, włączyłem playlistę pt.:"Jak szybciej pobiegniesz, to krócej będziesz musiał tego słuchać" i zaatakowałem PK7. Najwredniejszy z wrednych. Jeśli góra ma swoje imię, to wiedz, że będzie spora. Na jej szczyt będzie prowadziła ścieżka dydaktyczna (czyli pewnie jakieś schody), a na nim czeka punkt widokowy i/lub wieża.
Było wszystko. A dodatkowo stacja SI na szczycie... wieży. "Żesz w mordę" pomyślałem na głos i po tych wąskich drewnianych schodkach wdrapałem się na górę. Oczom moim ukazał się cudowny widok. Panorama tak mocno zapierająca dech w piersiach, że aż prawie spadłem z wrażenia z tej wieży.
Na dole poszła w ruch puszka Coli i kolejna zagrzewająca melodia. Na przelocie do PK7 nadgoniłem ów tramwaj. Teraz zbiegając już w kierunku Płotowa złapałem kontakt wzrokowy. Tryb "finisher" rozkręcił się na dobre.
We wsi tramwaj dał się dogonić sam. Jego motorniczy, z niezrozumiałych dla mnie względów zawrócił z idealnego kursu wołając pod nosem "to nie tędy", a reszta pasażerów potulnie zawróciła za nim. Znów zostałem sam. Ech...
Pozostało już tylko 10km i PK8 do zdobycia. Wybierając co wygodniejsze ścieżki, metodą "mniej więcej tędy" doczłapałem się do asfaltu, rzeki go przecinającej. Złapałem drogę wjeżdżającą bezpośrednio na PK i tyle z tej historii ;)
W drodze do bazy szagowanie pola jakimś pojedynczym śladem po traktorze (jak dotąd w miarę czyste buty szlag trafił - fiolet przemienił się w brąz) i dłuuuugie 4km asfaltu do Bytowa. Wznosiłem pieśni ku niebu w podzięce, że miasto jest w dołku. Droga non stop lekko w dół, mijane kolejne osoby.
Baza - 8h13min i 57km w nogach, trochę za dużo. Po masakrze w środkowej części dystansu udało się wyrwać 8 miejsce ze stratą bodajże 40min. do podium TM. Oczywiście jest niedosyt, ale i całkiem niezła perspektywa przed etapem rowerowym.
Prysznic, kolacjo-śniadanie, drzemka, świeże ciuchy - wszystko to daje start na TM - piechurzy na przepaku wpadają do bazy jak po ogień i gnają/człapią dalej. My mamy CZAS.
Zapowiadał się idealny dzień. Słońce, nie za zimno, nie za ciepło, piachy zwilżone deszczem. Nie pozostało nic innego, jak wskoczyć na rower i dopełnić formalności. 10min grzebania w mapie, obierania kolejności ataku na PK. Można lecieć.
Pierwsze kilometry na rowerze to zawsze totalna euforia - metry mijają niepostrzeżenie, wszystko nagle staje się takie przyjemne i lekkie, pracę rozpoczynają nowe partie mięśni. Te zajechane na bieganiu dostają solidne rozciąganie i relaks.
Na pierwszy ogień poszedł PK20, ustawiony niepodal PK1 z pętli biegowej. Jazda na pamięć, znane warianty (drugi raz nie popełniam tych samych błędów). Jest czas na "wgryzienie" się w mapę. Skala 1:100.000 kilkudziesięcioletniej mapy to jeszcze większa "sugestia" niż realny obraz gęsto zamieszkanych rejonów Bytowa. Na mapie pole, a ja jestem np.w środku osiedla. I tak dziesiątki razy.
PK20, PK 10... nie dzieje się nic. Po prostu gnam.
PK14. Tu wypada powrócić do tytułu tego wpisu. "Bestia z kulawą nogą". Niejednokrotnie powtarzałem, że Harpagan to taka przyczajona bestia, która baaaardzo długo przyjaźnie głaszcze, daje się nawet trochę za ucho potarmosić. Ale zlekceważona potrafi kłapnąć szczęką i urwać głowę. Na amen. Bywało już tak niejednokrotnie, toteż nigdy nie tracę czujności, gdy przez dłuższy czas jest "za łatwo".
Czemu "Bestia z kulawą nogą"? Ano dlatego:
Dwie najważniejsze rzeczy w imprezach na orientację: 1) żeby trasa nie była przewymiarowana oraz 2) żeby PK stały tam, gdzie to wynika z mapy. Opis PK "skraj lasu". Wymyśliłem, że najwygodniej będzie złapać PK od południowego-wschodu. Była ścieżka, było bagno. Odnaleziony punkt ataku, czujny najazd pilnując odległości. Wpadam na miejsce, a tam ani skraju lasu, ani PK. Tzn skraj jest. Granica kultur. Las suchy przechodzi w młodszy las podmokły. Jest ciek wodny. Jest wszystko co trzeba. Prócz PK. Wiem, że mapa w skali mocno utrudniającej precyzyjne namierzenie się co do metra. Wiem, że jest dość stara, więc nie musi się zgadzać. Ale opis jest opisem. A skraju lasu nie ma. Teren niewygodny, zostawiam więc rower i szukam na piechotę. Ładuję się w to bagno wychodząc na odkryty teren. Sprawdzam wszystkie rogi. Nie ma nic. W okolicy zbiera się coraz większa gromada z TM i dziennych tras rowerowych. Jakaś panna bezceremonialnie wyciąga Garmina, sprawdza położenie i stwierdza: to tu.
Telefon do organizatorów nie przyniósł żadnej odpowiedzi poza: "punkt stoi dobrze, a mapa nie musi się zgadzać z terenem". No zajebiście ;)
Odjeżdżam zatem, łapię na nowo punkty natarcia. 1mm to 100m więc trzeba zrobić spory kawał, żeby złapać coś konkretnego. Atak ponowiony. Znów wjeżdżam w znajomy rewir.
Mija godzina. Już wiem, że właśnie Bestia ździeliła mnie w ryj swoją kulawą nogą. Kulawo postawionym Punktem Kontrolnym. Atak nr 4 od północnego-wschodu przynosi sukces. Jest róg polany, jest namiot, PK i pan Fotograf. Co z tego, skoro to nie to miejsce z mapy? Od miejsca poszukiwań oddzielone ścianą bagien i sporym ciekiem wodnym, który wg mapy miał być na północ, a nie południe od PK. W sumie straciłem prawie 1,5h. Podbiłem SI i zrezygnowany pojechałem dalej.
Szybka weryfikacja dystansu, czasu, determinacji. Wynik wyszedł przewidywalny. Nie zdążę wyczyścić trasy. A skoro tak, to nie będę się zajeżdżał na darmo. Przeszedłem w tryb rekreacyjny. Walnąłem się przy drodze pod drzewem, podjadłem, popiłem, poplotkowałem przez tel. z Klubem Kibica. Skierowałem się ku bazie. Odhaczyłem jeszcze PK16 i wjechałem na zamek.
Błyski fleszy, lans na ściance. W duszy niedosyt (bo przecież mogłem wybrać od razu atak od północy, no nie?) i wewnętrzny jęk zawodu, że tyle dni przygotowań, wyrzeczeń i również gotówki poszło na marne z tak głupiego powodu.
Taki był mój Harpagan nr 51. #sprawdziłemsię #jeszczetuwrócę!
Niedługo później zbiegła się armada z trasy TP50, też z historiami. Gruchnęła wiadomość, że Hippi zdemolował stawkę i wygrał trudną edycję na biegowej trasie 100km. Przyjechała Alicja. Na stół wjechał potężny i pyszny obiad. Pogaduchy bez końca przerywane brawami dla powracających kolejnych napieraczy z TP100 i rowerzystów. Fajny dzień ;)
Foto:
Aleksander Jasik - Harpagan
Paweł Ćwidak
Szymon Wojtczak
EDIT: Rajdowa relacja video od Organizatora
EDIT: Rajdowa relacja video od Organizatora